Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielicki: W górach jest tylko jedna porażka i nazywa się śmierć

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
W Himalajach miałem takie sytuacje, że nie powinienem był z nich wrócić. Rozmowa z 64-letnim Krzysztofem Wielickim, zdobywcą 14 ośmiotysięczników, legendą światowego himalaizmu.

Ukazała się Pańska biografia, spisana w formie wywiadu. To oznacza, że nadszedł już czas podsumowań, robienia bilansu?
Mam nadzieję, że nie, choć może tak to wyglądać. Najpierw bardzo chciałem napisać książkę sam, ale, że jestem leń...

Nie wygląda Pan.
To powiedzmy, że ciągle brak mi czasu. Jednak rzeczywiście, pisanie książki o sobie wiąże się - jak się wydaje - z końcem jakiegoś etapu życia. No więc uznawałem, że skoro cały czas jestem w biegu, to pewnie jeszcze nie czas na biografię. Ostatecznie, po dwuletnich namowach uległem wydawcy, złamałem się i powiedziałem: OK. Teraz nie żałuję, bo pozwoliło mi to sięgnąć do moich archiwów, przypomnieć parę rzeczy. Bo człowiek tak biegnie, biegnie i nie ma czasu spojrzeć za siebie.

I Pan nadal będzie biegł?
Taką mam nadzieję.

A wiek emerytalny? Granica wprawdzie została podniesiona...
[śmiech] Nie znam takiego pojęcia. Ubezpieczyciele często do mnie teraz dzwonią i mówią: Panie Krzysztofie, emerytura się zbliża, trzeba pomyśleć o jakiejś polisie. Grzecznie odmawiam. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co to jest emerytura.

Bo panu ciągle tylko góry w głowie?
Jest tylko kwestia rodzaju wyzwań. To jest trudny problem, który w ogóle dotyczy sportowców, nie tylko alpinistów, gdy zderzasz się ze świadomością, że powinieneś obniżyć sobie poprzeczkę. Trudno powiedzieć sobie: dobrze, to ja już teraz będę chodzić tylko do wysokości sześciu tysięcy metrów.

To teraz Pański limit?
W ostatnich dwóch-trzech latach razem z przyjaciółmi jesteśmy zajęci eksploracją na takich niższych szczytach, sześciotysięcznych właśnie, ale dziewiczych. Ten element eksploracyjny jest bardzo ważny. Może nie chodzi już o pisanie historii, ale z punktu widzenia wspinacza to bardzo ciekawa sprawa. Jeździmy gdzieś na lodowce, gdzie ludzka stopa nie stanęła, trzeba robić mapy, nazywać rejony, szczyty. Piękne szczyty. Bawimy się w takich eksploratorów, możemy sobie wyobrażać, jak to było np. w latach 50-tych ubiegłego wieku, gdy ludzie zaczynali zdobywać najwyższe góry.

Taka esencja górskich wypraw, o której Pan często opowiada: ludzie, przyjaźń, rozmowy.
Tak, ktoś zaśpiewa, ktoś zagra na gitarze, ktoś się napije. To wszystko ludzie z mojego pokolenia, związani z klubami wysokogórskimi. Nie są już tak bardzo aktywni, ale ciągle mają ochotę łazić w piękne góry.

A Himalaje na Pańskiej drodze nadal są?
Własnych planów eksploracji ośmiotysięczników już nie mam, ale jestem postrzegany jako kierownik wypraw. Plany są, w końcu zostały dwa szczyty ciągle nie zdobyte zimą. Myślimy zwłaszcza o K-2. Jeśli ten projekt ruszy, to sadzę, że PZA zaproponuje mi kierownictwo tej wyprawy.

Tytuł książki to "Mój wybór". To od razu taka odpowiedź na pytanie, które himalaiści często słyszą: po co to ryzyko, dlaczego?
Nie, raczej chciałem podkreślić, że chodziło o wybór pewnej drogi życiowej. Że to nie jest, nie było hobby. Kiedyś wybrałem góry i do dzisiaj jestem z nimi związany w zasadzie w każdym aspekcie. To styl życia związany pewnym towarzystwem ludzi, a nawet sposobem ubierania się, czy poglądami. Teraz już w mniejszym stopniu, ale przez lata byliśmy bardzo hermetycznym środowiskiem. Zostawiliśmy wyuczone zawody, jako członkowie klubów wysokogórskich prowadziliśmy prace wysokościowe i wszystko związaliśmy z górami.

Przeglądał się Pan w tych wspomnieniach i co sobie myślał? Cholera, jakie to życie było, jest ciekawe?
Bardzo ciekawe. Jak sobie tak pomyślę, jakie czasem głupie rzeczy robiliśmy... W tym sensie głupie, że to mogło się źle skończyć. Ale tak strasznie byliśmy wtedy napaleni na wspinanie, że szkoda gadać. Mieliśmy w sobie taką potrzebę pisania historii. Być może to była kwestia systemu, w którym się wychowaliśmy. Wpisywaliśmy to wszystko, to nasze wspinanie w taką bardzo patriotyczną otoczkę. My byliśmy tym patriotyzmem wręcz przesiąknięci. Również dzięki naszym charyzmatycznych liderom jak Janusz Kurczab, Andrzej Zawada, czy Adam Bilczewski, którzy wpoili nam taką zasadę, że my, Polacy, musimy.

Dlaczego musieliśmy?
Straciliśmy pewien okres. W latach 1950-1964 zdobyto wszystkie szczyty ośmiotysięczne, wszystkie bez Polaków. Kiedy w latach 70-tych w związku z ustawą o uprawianiu sportu sytuacja trochę się rozluźniła, to zaczęliśmy wyjeżdżać w wysokie góry i zaczęliśmy gonić światową czołówkę. Trochę z taką myślą, żeby wreszcie nas rozpoznawali, żeby nasze nazwiska pojawiały się w zachodniej literaturze fachowej. To była taka naturalna potrzeba rywalizacji, chęć - taka pozytywna - dokopania innym. Na zasadzie, że jak inni coś zrobili, to my zrobimy to lepiej.

Był w tych wyjazdach też element ucieczki? Z szarego PRL-u?
W tych naszych zawodach trudno było zrobić karierę. Na co można było liczyć? Co dwa lata sto złotych więcej, lepsze tak zwane przyszeregowanie. My mieliśmy pasję, więc w pewnym momencie mieliśmy wybór. Zostawiliśmy pracę i poświęciliśmy się górom. Nie da się jednak ukryć, że generalnie to była jakaś ucieczka. Jako że mieliśmy paszporty sportowe, to była okazja, żeby wyrwać się w świat. Góry są przecież wszędzie. Jak wyjeżdżaliśmy, to nie wracaliśmy miesiącami. Bo jeszcze człowiek wyskoczył do Singapuru, do Japonii, do Australii.

A przy okazji zarobił? Pan choćby patroszył ryby na Alasce.
Wtedy kolega mnie zaprosił, pojechałem po to, żeby trochę zarobić. Tysiąc dolarów... Boże jakie to były pieniądze. Budowałem akurat dom i brakowało mi środków. W końcu musiałem więc pojechać zarobić parę groszy, to był jednak taki epizod. W sumie dawaliśmy sobie radę, dopiero transformacja nas zaskoczyła. Po 1989 roku nie dało się tak dalej na tych robotach wysokościowych ciągnąć, to już nie były czasy kija, wałka i wiadra. Nie ta technologia. Trzeba już było być profesjonalną firmą, brać udział w przetargach. Biznesowe sprawy, nie dla nas. Część ludzi powracała do swoich zawodów, ja nie, choć mogłem, ale do elektroniki po dziewięciu latach przerwy byłoby ciężko wrócić. W związku z tym zostałem przy biznesie górskim, założyłem firmę dystrybuującą światowe marki związane z alpinizmem.

Czyli głowę do biznesu Pan jednak miał.
No tak, ale to już musiał być biznes związany z górami. Zresztą większość ludzi z mojego środowiska sobie poradziła w tej nowej Polsce bardzo dobrze, być może ta aktywność górska nam w tym pomogła. Bo ludzie, którzy jadą w góry zawsze wierzą, że sobie poradzą. Oczywiście nie jest to prawda, ale w to wierzą. Zdarzają się osoby, które się poddają, lamentują: nie mam pracy, co robić. Ale ci, którzy się wspinali, nie powiedzą tak nigdy. Ten element wiary jest we wspinaniu bardzo istotny.

A ryzyko?
Bez ryzyka nie byłoby alpinizmu, nikt by nie chodził w góry.

Pan kiedy najbardziej ryzykował?
To moje solowe wspinanie, nie mówiąc o Nanga Parbat (brawurowe, samotne wejście w 1996 roku - red.), to było wariackie, nie wiem, czemu ja to robiłem. Działała chyba adrenalina, potrzebowałem więcej emocji. Może to nie było ryzykanctwo, bo jednak robiłem to mając trochę doświadczenia, ale... No, jak mówię, alpinizm zasadza się na ryzyku. Każdy jednak wierzy, że wróci. Gdyby było inaczej, gdyby ktoś mówił sobie: "nie pojadę, bo może mi się coś stać", to by nie pojechał. Takie podejście, że stać mnie na pokonywanie najtrudniejszych przeszkód, przekłada się potem na życie na dole.

Był kiedykolwiek taki moment, że nienawidził Pan gór?
Gór nie. Przeciwko górom nie można występować. Ale przy różnych tragicznych sytuacjach pojawia się taka niezgoda, wściekłość na los, który próbuje rządzić naszym życiem. My najbardziej boimy się sytuacji, których nie da się przewidzieć. Serak nie leci pięć lat i nagle we wtorek o szóstej rano, trach. Ktoś ginie. Człowiek wtedy myśli, że nie chce robić czegoś, co nie do końca od niego zależy. Ale to oczywiście mija, bo to jest pasja. Z pasją się umiera.

Wściekłość na los, a oprócz tego rozpacz, łzy?
W górach nie płakałem nigdy. Ale gdy musiałem pójść do Celiny, żony Jurka Kukuczki i powiedzieć jej, że zginął, to była bardzo trudna chwila. Wszyscy byliśmy sobie bardzo bliscy, nasze rodziny się znały. Był taki niepisany obowiązek, że w takich sytuacjach ktoś z bliskich szedł powiadomić rodzinę. To są takie chwile, że... Ciężka sprawa.

W Pańskim domu o ryzyku się rozmawiało?
Nie rozmawiało się. My byliśmy bezczelni, po prostu wyjeżdżaliśmy i zostawialiśmy rodziny. Choć wiadomo, przed wyjściem łzy się w oczach kręciły. W pewnym momencie zacząłem już wyjeżdżać w nocy, żeby nie widzieć jak dzieci się do mnie kleją i płaczą. Naprawdę, było kilka takich wypraw, że specjalnie wychodziłem w środku nocy, żeby nie przeżywać tego momentu pożegnania, bo wtedy można się kompletnie rozlecieć. Trudne momenty. Ale jak już człowiek wejdzie do samolotu, to już ma oczy skierowane gdzieś indziej. Poza tym proszę pamiętać, jakie to były czasy. Mieliśmy partnerki, które traktowały to na zasadzie: masz paszport, masz okazję, to jedź.

Trudno wejść w ich skórę. Codziennie gotowe na wszystko.
Moja żona zawsze wierzyła, że wrócę. Dodawała mi wielkiej psychicznej otuchy, nigdy nie powiedziała: wróć szybciej. Raczej: zostań tak długo jak musisz. Wykazywała się mądrością, może też występował taki element realizacji partnera przez partnera.

Himalaiści mają specyficzną relację ze śmiercią?
Ja mawiam tak: w górach jest tylko jedna porażka i nazywa się śmierć. Cała reszta to nowe doświadczenia. Nikt nie chce umierać w górach, proszę mi wierzyć.

Ale obcujecie z nią częściej niż inni. Ona się zdarza, widzi się ją, słyszy się o niej, czasem w drodze na szczyt obok niej przechodzi. Chirurg też inaczej na nią patrzy niż zwykli śmiertelnicy.
Być może. Ale ja bym powiedział, że chirurgowi częściej zdarza się z nią obcować. Śmierć w górach jest medialna, ale procentowo patrząc nie ma jej tak wiele. Jej "atrakcyjność" polega na tym, że wydarza się gdzieś daleko. My ryzyko akceptujemy, wiemy, że coś może się zdarzyć, ale absolutnie o śmierci nie myślimy. Tam myśli się o życiu.

Pan gdzieś cytował coś takiego: idę w góry cieszyć się...
...życiem. To tekst z takiej turystycznej piosenki, który przerabiano na "idę w góry cieszyć się żytem".

Co Pan widzi, gdy patrzy na to młode pokolenie polskich himalaistów? Siebie sprzed 30 lat?
Nie, oni są zupełnie inni. Nie przeszli takiej drogi jak my: od najmniejszych gór, po wyjazdy z klubami wysokogórskimi. Dzisiaj każdy może wyjechać w Himalaje. Choćby zaraz.

Mają mniej pokory?
Trochę mniej. Myśmy przeszli inny szlak.

A mówi im Pan czasem, choćby żartem: "my byliśmy pionierami, co wy dzieciaki wiecie o wspinaniu"?
Nieee. Oni wiedzą, co to są wyzwania. Może tylko nie mają tego doświadczenia, które myśmy mieli i czasem za to płacą. Ale Wisły kijem nie zawrócimy. Świat się skurczył, dziś wysokie góry są na wyciągnięcie ręki.

"My musieliśmy przygodę sobie stworzyć, dziś można ją kupić" - bardzo spodobały mi się te Pańskie słowa.
Nic tu nie zmienimy. Kiedyś do wyjazdów kwalifikowały kluby i komisje sportowe. W tej chwili każdy, kto chce się wspinać może jechać w Himalaje. Nie musi nawet należeć do żadnego klubu czy organizacji. Dawniej coś takiego było nierealne. Ale nie ma co tego negować.

Wy zostawialiście pracę i malowaliście kominy, a teraz na wyprawy zbiera się pieniądze w internecie. Jest lżej?
Nie jest wcale tak łatwo. Dawniej większość klubów opierała swoją działalność o prace wysokościowe, te pieniądze pomogły bardzo polskiemu alpinizmowi. Sukcesy brały się też z ilości. Z mojego klubu w Katowicach rocznie potrafiło jechać 80 wypraw. Z jednego klubu! Teraz rocznie jadą dwie-trzy wyprawy z całej Polski. Teraz o sponsorów trudno, alpinizm nie poddaje się tak łatwo reklamie. Pod tym względem mają teraz trudniej. My z kolei nie mieliśmy sprzętu, trzeba było kombinować na wszystkie sposoby, żeby kupić liny czy namioty. Wyprawę przygotowywało się kilka miesięcy. Dziś jak ma się dobrą kartę kredytową to można to zrobić w tydzień.

Młodzi mają dziś sprzęt, o jakim wy nawet nie śniliście.
Wie pan, ogrzewane buty może pomagają, ale same na szczyt nie wejdą. Nadal to człowiek musi się wspinać, nie pomoże czekan zagięty tak czy inaczej. Największa rewolucja dokonała się w łączności, dostępie do prognoz. To strasznie ułatwia logistykę. Dlatego teraz można organizować mniejsze wyprawy. Kiedyś chodziło się w ciemno. Był grafik: dziś w górę wychodzi pierwszy zespół, we wtorek drugi, w środę trzeci. Trafiłeś na okno pogodowe - szedłeś dalej, próbowałeś coś więcej zrobić. Dzisiaj dzięki prognozom można przyspieszyć działania i nikt nie rusza tyłka z bazy jak nie ma prognozy. Dlatego zamiast trzech zespołów wystarczy jeden. Poza tym dzięki literaturze, internetowi nie ma już tylu niewiadomych. Choć nadal można znaleźć górach ten romantyzm, do którego tak każdy wzdycha.

Nie słyszę w Pan głosie takiej refleksji: och, stare, dobre czasy.
Bo myśmy podchodzili do sprawy sportowo. Tak sobie mówimy tutaj: romantyzm, piękne szczyty. OK, wszystko prawda. Tyle że na wspinaniu mówi się: popieprzaj, popierzaj, na widoki popatrzysz sobie na widokówkach, teraz nie ma czasu. Gdy dochodzi ten aspekt sportowy, realizacji celu, to góry stają się miejscem, w którym mierzysz się z własnymi słabościami. Nawet pamiętam, że czasem zapominałem wyciągnąć aparat z plecaka i coś sfotografować, bo dla nas ważniejsze było, jak przejść kawałek skały. Dzisiaj wejścia można filmować w HD. Nie mówię, że jest gorzej, ale jest inaczej.

Czemu zniechęcał Pan własne dzieci do wspinaczki?
Bo się bałem. Strasznie się bałem, że coś im się stanie. Może dlatego, że trochę w górach widziałem i wiem, na czym to polega. No i córki udało mi się skutecznie zniechęcić, a syna tylko na początku. Do tej pory się wspina, choć lajtowo. To jest takie pokolenie, że ta chęć pisania historii jest mniejsza niż w nas. My mieliśmy fajniej, bo dla nas to była taka wielka przygoda - poznać świat.

Ale dzięki Himalajom można chyba zdobyć taką popularność jak kiedyś?
Tak, ale nieprawdą jest, że z tego, powiedzmy, celebryctwa są jakieś pieniądze. Nie znam takiego, który by się wspinał i dostał za to pieniądze. Jeśli już, włożył w to swoje własne środki.

Wy byliście takimi celebrytami swoich czasów?
Byliśmy rozpoznawalni, ale to były inne realia. To współczesne media wylansowały pojęcie "celebryty" i to one decyduje kto nim jest. A wtedy media były prawie wyłącznie pisane. Informacja o naszych wynikach często pojawiała się dopiero po powrocie do kraju. Przychodził dziennikarz na lotnisko i pytał: skąd państwo wracają? Byliśmy na wyprawie tu i tam. Weszliście? Weszliśmy. Wtedy nic się nie poddawało mediom, dziś poddaje im się wszystko.

Przerobiliście to przy Broad Peaku.
Wolę o tym nie mówić.

Trudno Pana wyprowadzić z równowagi?
Raczej tak, a czemu pan pyta?

Bo przy okazji Broad Peaku różne zarzuty były formułowane przez media, ale Pan z godnym podziwu spokojem, na chłodno i bez emocji starał się wszystko wyjaśniać.
Bo ludziom, którzy w tym nie siedzą trudno to wszystko wytłumaczyć. Dlatego starałem się to tak łagodzić, miękko przechodzić koło tego. Uważałem i uważam nadal, że nie można tego rozdrapywać. To są trudne chwile, trudne sytuacje. Bardzo łatwo oceniać coś siedząc w fotelu. Uważam, że nie jesteśmy do tego uprawnieni.

Pan raczej jest.
No tak, ale każda sytuacja jest inna. Oczywiście moralność na zerze i ośmiu tysiącach jest taka sama, jednak zawsze jest jakieś "ale". Czy się bać o życie i uciekać, czy być bohaterem i umrzeć. Zresztą nikt nikomu w góry iść nie karze. Każdy powinien określić swoje możliwości, limit. Nie ukrywam, że koledzy stracili tam czujność. Ale wielu himalaistom to się zdarzyło. To jest taka chwila, że jak ją człowiek przegapi, to może być źle. Ale ta chęć realizacji celu, szczególnie jak się widzi szczyt, jest niebywale silna. Ja też wiele razy coś takiego odczuwałem, miewałem te momenty utraty czujności, tyle że zawsze spadałem na cztery łapy.

Dziś jeszcze pojawia się to uczucie?
Nie, teraz już nie. Ale miałem w górach sytuacje, że - prawdę mówiąc - nie powinienem był z nich wrócić.

Co Pana uratowało?
Fart. Niektóre sprawy są nie do wytłumaczenia.

Dlatego będą aż dwa tomy tej autobiografii?
[śmiech] Jak wydawca zobaczył, ile mam materiałów archiwalnych, zdjęć, papierzysk, to mówi: będzie na dziesięć tomów. Dwa wystarczą - odpowiedziałem. A trzeci po śmierci.

"Krzysztof Wielicki - mój wybór".
To pierwsza książka, która tak szczegółowo przedstawia górski dorobek wybitnego polskiego himalaisty. Wielicki mówi o dzieciństwie, czasie studiów i początkach górskiej pasji. Dalej prowadzi nas fascynującą drogą swojej kariery od lat 70. XX wieku. Zaczyna od wspinania latem i zimą w Tatrach, Alpach, Kaukazie, Pamirze, Hindukuszu, aby wreszcie udać się w góry najwyższe. Niezwykle barwnie opowiada o zimowym zdobyciu Mount Everestu, Kanczendzongi i Lhotse. Wspomina dramatyczne zmagania z legendarną południową ścianą Lhotse oraz potyczki z mityczną K2.

Pierwszy tom autobiografii kończy się na przełomowym - zarówno w historii Polski, jak i naszego alpinizmu - roku 1989.
Tom drugi - opowiadający o następnych dekadach górskiej pasji - w przygotowaniu.

Krzysztof Wielicki
Urodził się 5 stycznia w Szklarce Przygodzickiej (woj. wielkopolskie). Jest piątym człowiekiem na Ziemi, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Na trzy ośmiotysięczniki: Mount Everest, Kanczendzongę i Lhotse wszedł zimą jako pierwszy. Na Lhotse stanął samotnie w noc sylwestrową w gorsecie, który nosił po uszkodzeniu kręgosłupa. Na Broad Peak "wbiegł" solo w ciągu jednego dnia - było to pierwsze na świecie wejście z bazy na szczyt ośmiotysięcznika w ciągu jednej doby. Na Dhaulagiri i Sziszapangmę wspiął się sam, wytyczając nowe drogi. Nikt też nie towarzyszył mu podczas wejścia na szczyt Gaszerbruma II. Świadkami samotnego wejścia na Nanga Parbat, jedną z największych ścian Ziemi, byli jedynie pakistańscy pasterze obserwujący jego wyczyn z oddalonych łąk.

Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Youtubie, Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska