Profesor Antoni Dziatkowiak: Nie, nie jestem Bogiem

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Kardiochirurg z żoną, prof. Hanną Dziatkowiak z d. Woch, diabetologiem dziecięcym.
Kardiochirurg z żoną, prof. Hanną Dziatkowiak z d. Woch, diabetologiem dziecięcym. fot. Andrzej Banaś
Prosiłem prof. Religę, by nie pił w miejscach publicznych. On się miotał. My w Krakowie osiągnęliśmy więcej, ale spokojnie - mówi kardiochirurg prof. Antoni Dziatkowiak w szczerej rozmowie z Marią Mazurek.

"Bogowie" to dobry film?
Znakomity. Nie tylko dlatego, że ja go dobrze oceniam, ale dlatego, że obejrzało go ponad dwa miliony ludzi. I to te dwa miliony ludzi doceniło znakomicie pokazany marazm stanu wojennego w PRL-u i świetne aktorstwo Tomasza Kota, który trafnie pokazał wszystkie cechy charakteru Zbigniewa Religi - pozytywne i negatywne. Ale jedno, to moje spojrzenie na film, na niewątpliwy sukces polskiej kinematografii, a drugie - na jego bohatera.

Jakie jest więc Pana spojrzenie na bohatera?
Bohater jest barwny, ale czy to wzór do naśladowania? Po premierze filmu rozdzwoniły się do mnie telefony z mediów. Miałem kilkadziesiąt próśb o komentarze, wywiady, nagrania. I choć jestem jedyną osobą w tej grupie wiekowej w Polsce, która ma kompetencje, by się jako naoczny świadek i uczestnik wypowiadać na temat początków polskiej rodzimej kardiochirurgii, na temat pierwszych przeszczepów serca i pracy profesora Religi - odmawiałem.

Czemu?
Nie czuję się upoważniony do oceny pracy innych kolegów w zawodzie.

Jakie były relacja Pana i profesora Religi?
Kiedyś się przyjaźniliśmy. Gdy mu zaproponowano objęcie kierownictwa kliniki kardiochirurgii w Zabrzu, Zbyszek zadzwonił do mnie do Krakowa po radę - ponieważ ja, na prośbę prorektora Śląskiej Akademii Medycznej wraz z moim zespołem dojeżdżałem w tym czasie do Zabrza i tam pomagaliśmy w setkach operacji na otwartym sercu. Zbyszek zapytał mnie: Antek, ty znasz tę klinikę - warto? Ja odpowiedziałem zapytaniem: ile lat musiałbyś czekać na przejęcie kliniki w Warszawie po swoim nauczycielu, profesorze Wacławie Sitkowskim? Odparł, że co najmniej 10 lat; jeśli tak, to doradziłem mu objęcie kliniki w Zabrzu.

Rzeczywiście klinika w Zabrzu była taką ruiną, jak na filmie?
Tak, była tam tylko jedna ogromna sala operacyjna z początku XX wieku, bez zaplecza. Poza tym nic. Religa z zespołem sami musieli własnymi rękami wszystko zbudować. Trzymałem kciuki za jego sukces, lubiłem go. Kiedy którejś listopadowej niedzieli 1985 r. dostałem wiadomość, że Religa przeszczepił serce, natychmiast do niego zadzwoniłem, pogratulowałem i zaoferowałem pomoc na wypadek napaści mediów. Ale niestety Religa był uzależniony. Od alkoholu, od papierosów. Ja byłem tą osobą oddelegowaną przez Klub Kardiochirurgów Polskich, by z nim porozmawiać szczerze i otwarcie o tym, że gdy on się upija w miejscach publicznych, to nie jest tylko Zbigniewem Religą, ale również "polskim kardiochirurgiem".

Pomogło?
Niestety nie. Po licznych próbach zrezygnowałem. A on dalej miotał się, szarpał. Niepotrzebnie. My w Krakowie osiągnęliśmy znacznie więcej, ale spokojnie, metodycznie, skutecznie. W 1988 r. wdrożyliśmy tu program transplantacji serca z pełnym sukcesem: pierwszych 25 pacjentów po przeszczepie wyszło z kliniki w znakomitym stanie.

Pierwszy pacjent, któremu razem z prof. Janem Mollem przeszczepił Pan serce w 1969, zmarł.
To było w 1969 roku; pierwszy przeszczep serca w Polsce, zaledwie 13 miesięcy po pierwszym przeszczepie na świecie, w Kapsztadzie. Nie wiedzieliśmy, że oprócz zaawansowanej wady serca, biorca ma też nadciśnienie płucne. Pamiętam tę radość, kiedy po trzech latach przygotowań udało nam się wówczas przeszczepić serce i ono podjęło pracę. Biło!!! Kardiochirurgom nie wypada podskakiwać w euforii i radości. Ale w sali operacyjnej każdy z nas wewnętrznie przeżywał ogromne emocje radości z sukcesu. I gdy po godzinie to serce biło coraz słabiej i nie pomagały leki pobudzające krążenie, z euforii wpadliśmy w rozpacz. Coś niesamowitego. Upłynęło prawie 50 lat, a ja wciąż pamiętam, co czułem i przeżywałem tej styczniowej nocy.

Potem oberwało Wam się za ten przeszczep.
Straszna była nagonka. Nagle okazało się, że w Polsce wśród lekarzy, prawników, publicystów, teologów, etyków, różnych moralistów i innych mędrców są tysiące "wybitnych specjalistów" od przeszczepiania serca. Pisali, oskarżali, wydziwiali, wymądrzali się. I pewnie gdyby nie sekcja zwłok, po której biegli orzekli, że "operacja została wykonana poprawnie, zgodnie ze wszystkimi regułami współczesnej medycyny" zakończyłoby się sprawą w sądzie.

Bardzo to przeżywaliście?
Pani by nie przeżywała? Długo przeżywaliśmy tę klęskę głęboko i ze skruchą. Zwłaszcza prof. Jan Moll, jako kierownik kliniki i ojciec tego pomysłu. Już nigdy potem nie wrócił do przeszczepów. Czułem się więc zobowiązany kontynuować dzieło swojego mistrza. Nauczony jednak przykrym doświadczeniem wiedziałam, że kolejnym razem muszę się do tego jeszcze lepiej przygotować. I gdy w 1979 roku przeprowadziłem się do Krakowa, obejmując stanowisko kierownika Kliniki Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii Collegium Medicum UJ, wiedziałem, że najpierw muszę stworzyć i wyszkolić niezawodny zespół - bo kardiochirurgia jest pracą zespołową - i wykonywać z tym zespołem co najmniej tysiąc operacji na otwartym sercu rocznie, z dobrymi wynikami, aby odważyć się przeprowadzić kolejny przeszczep serca.

Do tego pierwszego przeszczepu, w 1969 roku, nie byliście z prof. Mollem dobrze przygotowani?
Byliśmy przygotowani na tyle, na ile w tamtych czasach było to możliwe. Ćwiczyliśmy całymi godzinami na psach i na zwłokach. Na psach wykonaliśmy takich transplantacji ponad sto. Dziś to byłoby niemożliwe, bo obrońcy praw zwierząt wymuszają zakaz takich eksperymentów. A moralność i etyka lekarska wymagają przecież, by przed podjęciem nowatorskiego zabiegu na człowieku, uzyskać pozytywne wyniki w doświadczeniach...

A na zwłokach ile prób wykonaliście?
Co najmniej kilkanaście. Jeździliśmy bladym świtem do jednego z łódzkich szpitali, w którym było prosektorium, przekładaliśmy i przyszywaliśmy serca na zwłokach ludzkich.

Ich rodziny się na to godziły?
Czasy były takie, że rodzin nikt nie musiał pytać o zdanie. Mieliśmy zgodę dyrektora szpitala i kierownika prosektorium. Ale pilnowaliśmy, by każdy z tych "pacjentów" był potem pochowany ze swoim sercem, bo jako chrześcijanie z europejską kulturą, umiejscawiamy w sercu najwspanialsze uczucia. Duszę.

Dużo pracowaliście?
W Łodzi wstawałem o piątej rano i kładłem się spać - jeśli mogłem - o drugiej, trzeciej, czwartej w nocy. Byliśmy grupą pasjonatów; nikt nie liczył się z czasem. Wówczas była też inna mentalność niż dziś, kiedy zostając po godzinach w pracy wysyła się potem dyrektorowi szpitala żądanie zapłaty za nadgodziny, które spędziło się na ratowaniu życia. Inna była filozofia lekarska. To była pasja, a dziś mamy drapieżny kapitalizm, w którym pieniądze są najważniejsze.

Kto przed pierwszym przeszczepem rozmawiał z rodziną dawcy?
Ani prof. Moll, ani ja. Dziś zresztą jest to prawnie zabronione, by lekarz wykonujący przeszczep wpływał na rodzinę dawcy. Tym zajmują się lekarze w szpitalu, w którym potencjalny dawca umiera.

A wtedy jak przepisy wyglądały?
Nie wyglądały, bo ich nie było. Prawo nie przewiduje i nie wyprzedza postępu. Prawo systematyzuje i ustala zasady, które już zostały w życiu wielokrotnie sprawdzone. Czyli jeślibyśmy czekali, aż prawo pozwoli na przeszczepianie serca czy nerek, to byśmy tego nigdy nie wykonali. Wszystkie przeszczepy serca w latach 60., 70., 80. w Polsce i na świecie były wykonane bez prawa, bo takiego prawa nie było. Dopiero w 1997 roku w Polsce weszła w życie ustawa "O pobieraniu, przechowywaniu i przeszczepianiu komórek, tkanek i narządów", kiedy mieliśmy już w transplantologii spore doświadczenie, gdy przeszczepy stały się już rutyną kliniczną.

Pierwszy przeszczep w Krakowie wykonał Pan w październiku 1988 roku. Trzy lata po Relidze. Naprawdę nie było między Wami wyścigu?
Z mojej strony nie było takiej potrzeby. Postęp w kardiochirurgii to nie wyścigi Formuły 1. Przypuszczam, że prof. Religa chciał za wszelką cenę wykonać pierwszy udany przeszczep serca w Polsce i na tym budował swoją pozycję w zawodzie oraz w polityce. My wykonaliśmy w Krakowie pierwszy przeszczep serca trzy lata później. Wielu pacjentów z nowym sercem żyje w dobrej kondycji.

W ilu przypadkach się nie udało?
Wszyscy pacjenci przeżyli operacje przeszczepu. Pod względem techniki chirurgicznej przeszczep serca jest najprostszą operacją. Szwem "krawieckim" zespala się: przedsionki, tętnicę płucną i aortę. Znacznie trudniejszymi operacjami są by-passy, usuwanie skomplikowanych wad wrodzonych czy nowotworów serca. Majstersztykiem w transplantologii jest natomiast utrzymanie pacjenta z nowym sercem przy życiu i w dobrej kondycji przez wiele lat. To nie jest tak, że włoży się komuś nowe serce i już można odtrąbić sukces. Należy przede wszystkim dozgonnie, w sposób zdyscyplinowany i kontrolowany stosować leki przeciwodrzuceniowe, czyli immunosupresyjne.

Jak te leki działają? Oszukują ciało, że nie ma w nim nic obcego?
Dobrze to pani ujęła. Leki immunosupresyjne tłumią odporność pacjenta. Każdy ssak ma swój obronny system immunologiczny. Jeśli w pani palec wbiłaby się drzazga, to wytworzy się wokół niej bolesny rumień i po kilku dniach wokół drzazgi pojawi się treść ropna i ustrój wydali drzazgę wraz z ropą. A co to jest ropa?

Leukocyty.
Leukocyty. A one żyją?

Pewnie nie.
Nie żyją, bo zginęły w walce z ciałem obcym. Nasz organizm ma dobrze zorganizowany wywiad, kontrwywiad, wojsko i służby specjalne. I jeśli my przeszczepimy serce, nawet idealnie grupowo dobrane, to nasz układ immunologiczny wykrywa, że w klatce piersiowej pojawiło się obce ciało i trzeba je zlikwidować. Więc mobilizuje mechanizmy obronne: limfocyty, leukocyty, histiocyty, makrofagi, całą swoją armię wojska, czołgi, artylerię, kawalerię, brygadę desantową i mówi im: lećcie szybko to niszczyć, bo to jest ciało obce, wróg. Na tym polega paradoks natury: życie organizmu zależy od skutecznej pracy przeszczepionego serca, ale organizm, przez swoje służby, ślepo niszczy to, od czego zależy.

I teraz macie powstrzymać proces odrzucania tymi lekami.
Jest to proces ciągłego dobierania nowych leków immunosupresyjnych i precyzyjnego ich dawkowania, ponieważ musimy z jednej strony przytłumić układ odpornościowy na tyle, by nie odrzucał serca, a z drugiej strony pozostawić go na tyle wydolnym, by bronił organizm przed zakażeniem bakteriami, grzybami i wirusami.

Od dobrania tych leków zależy, czy przeszczep się udaje?
Nie tylko od tego. Żeby pacjent żył po przeszczepie komfortowo, musi być niezwykle silny psychicznie, dobrze zorganizowany, zdyscyplinowany i musi mieć oparcie w rodzinie. My sobie nie zdajemy sprawy, jak ogromna zmiana psychiczna zachodzi u pacjentów po przeszczepach serca. To ludzie, którzy byli już jedną nogą na tamtym świecie, nie mogli chodzić, pogodzili się z tym, że wkrótce umrą, a nawet, cierpiąc, na tę śmierć czekali jak na wybawienie. I teraz nagle dostają nowe serce, a z nim - nowe życie. Nie wszyscy sobie z tym radzą. Niektórzy się załamują, inni rozwodzą, wchodzą w nowe związki, zaczynają brać narkotyki w myśl zasady "póki żyję, to sobie użyję". I sami się niszczą. Z drugiej strony, byłem też świadkiem wielu wzruszających scen z udziałem tych, którym darowano nowe życie.

Jaka najbardziej zapadła Panu w pamięć?
Obserwowałem kiedyś, jak na dziedzińcu szpitala Jana Pawła II w Krakowie dwa tygodnie po operacji spaceruje pacjent po przeszczepie serca, z maską na twarzy. I nagle podchodzi do niego jakaś kobieta w wiejskiej chuście na głowie i tuli go. Widzę tę scenę, ale nie słyszę, co mówią. I potem pytam go, kim była ta kobieta, czy to jego matka? On odpowiada: nie, pierwszy raz ją na oczy widziałem, ona mnie przytuliła i powiedziała mi: "mój syn żyje, bo czuję jak jego serce bije".

Rodzina dawcy i biorca często się odnajdują, chcą poznać?
Większość rodzin się odnajduje. My, lekarze, nie możemy im powiedzieć, od kogo otrzymali serce - zabrania nam tego prawo. Ale ludzie są spostrzegawczy. Czytają prasę, oglądają telewizję, słuchają radia i potrafią kojarzyć fakty. Jeśli któregoś dnia wydarzy się wypadek - powiedzmy, że motocyklowy w Brzesku - i ten motocyklista w bardzo ciężkim stanie trafia do miejscowego szpitala, a kolejnego dnia w Krakowie lekarze przeszczepiają serce, to ludzie zaczynają te informacje kojarzyć. Próbują się odnaleźć, podziękować, usłyszeć bicie serca swojego Jaśka w klatce piersiowej szczęściarza, któremu nieznany dawca darował nowe życie. I to jest wzruszające.

Nie miał Pan nigdy wątpliwości, zabierając się za te przeszczepy? Sam Pan Profesor powiedział, że kojarzymy serce z siedliskiem duszy.
Wątpliwości, że wchodzimy w kompetencje Stwórcy? Miałem. Jeśli doświadczony człowiek nie ma wątpliwości, to niedobrze. Z bezkrytycznie pewnymi siebie osobami, zwłaszcza lekarzami, nie warto wchodzić w dyskusję. Doświadczonego kardiochirurga powinna cechować godność osobista i zawodowa, skromność, szacunek dla chorego, pokora i właśnie wątpliwości. Często pojawiały się i we mnie: kto nas upoważnił do naprawiania Natury? Czy nie jest to wyraz pychy i arogancji?

Zarzucał Wam ktoś, że uznaliście się za bogów?
Widzi pani, nawet tytuł tego filmu jest prowokacyjny. Osobiście nigdy tak o kardiochirurgach nie myślałem. Raczej, że jesteśmy najwyżej dobrymi fachowcami i sługami bożymi. Natomiast u młodego lekarza, szczególnie niedoświadczonego jeszcze, może takie przekonanie się zrodzić. Bo w każdym miasteczku lekarz to jest ważna osoba, bo przyjął porody większości dzieci w tej miejscowości. Lekarz to mądry gość. A chirurg to już w ogóle jest ktoś, bo jest w stanie czaszkę otworzyć, by ratować przed śmiercią, potrafi poskładać pogruchotane kości. A kardiochirurg...?

No, bóg.
I tu dochodzimy do absurdu. Ci, którzy na co dzień spotykają się ze śmiercią i najcięższymi chorobami, nowotworowymi czy kardiologicznymi, mają w sobie wystarczająco dużo pokory i skromności, by wiedzieć, jak mało naprawdę mogą. Zresztą, proszę powiedzieć, czy przeszczepy serca i innych narządów są sukcesem medycyny?

To pewnie podchwytliwe pytanie?
Przeszczepy narządów do pewnego stopnia są wyrazem klęski medycyny. Dlatego, że my, lekarze, postępowi ludzie, nadal nie potrafimy zapobiec chorobom i wyleczyć niektórych nieodwracalnych chorób serca, nerek, wątroby. I jedyne, co możemy ostatecznie zrobić, to wydłużyć życie pacjenta, wstawiając mu nowy narząd.

Ale to już jest sukces medycyny.
To sukces ludzkości, nie tylko medycyny. Gdyby nie odkrycia w biologii, chemii, fizyce, genetyce, immunologii, automatyce i innych dziedzinach, nie bylibyśmy w stanie tego dokonać.

Kiedy Profesor zaczynał operować, to było nie do pomyślenia?
Przypominam sobie początki polskiej kardiochirurgii w latach 50. XX wieku. Nie mieliśmy jeszcze aparatu sztucznego płuco-serca, które w czasie operacji na niebijącym sercu oddycha za pacjenta, zastępuje pracę serca, pompuje i wymienia krew nieutlenowaną na utlenowaną. Operacje na otwartym sercu przeprowadzaliśmy więc przy zastosowaniu głębokiej hipotermii, czyli ochłodzenia ciała pacjenta do 12 stopni. Tak schłodzone ciało, które nie potrzebowało żadnego krążenia i oddychania, bo metabolizm komórkowy był wstrzymany, można było przez godzinę bezpiecznie operować.

W jaki sposób ochładzaliście pacjentów?
Przeziębiłaby się pani na sam widok: najpierw pacjenta głęboko usypialiśmy, a potem wkładaliśmy do wanny z lodowatą wodą, w której dodatkowo pływały kostki lodu. Gdy temperatura jego ciała dochodziła do 27 stopni, czyli granicy klinicznej przeżywalności, szybko wyjmowaliśmy pacjenta z wanny, osuszaliśmy, układaliśmy na stole operacyjnym. Po odkażeniu skóry otwieraliśmy klatkę piersiową i poprzez plastikowe rurki podłączaliśmy krążenie pozaustrojowe, które dalej ochładzało ciało. Po usunięciu wady serca pacjent był ogrzewany krwią do 37 stopni. Widziałem to pierwszy raz jako student poznańskiej medycyny na III roku studiów w latach pięćdziesiątych.

Na trzecim roku? Szybko.
Dlatego, że należałem do studenckiego koła naukowego. Właśnie wtedy zafascynowałem się kardiochirurgią i byłem pewien, że pragnę być uczniem prof. Molla.

Udało się.
Zaraz po studiach, w 1956 r., otrzymałem etat w poznańskim Szpitalu Józefa Strusia, u docenta Molla, w Oddziale Chirurgii Torakalnej. Mimo oczywistej przeszkody.

Jakiej?
Ten oddział zajmował się przede wszystkim leczeniem chirurgicznym gruźlicy płuc, na którą umieralność była wtedy przerażająca. Żona, z którą pobrałem się już na trzecim roku studiów, bardzo mnie odwodziła od podjęcia pracy u Molla, bojąc się, że przywlokę gruźlicę do domu.

Uparł się Pan?
Tym razem tak, choć zawsze słucham mojej żony i dobrze na tym wychodzę. Tym razem zacząłem pracę w szpitalu im. Strusia i szczęśliwie gruźlicy nie złapałem. Jako student medycyny dołączyłem też oficjalnie do zespołu Moll-Płużek-Szymkowiak, który pracował nad skonstruowaniem wymiennika ciepła do szybkiego schładzania krwi pacjenta operowanego w głębokiej hipotermii, a później aparatu sztucznego płuco-serca.

Na świecie czegoś takiego nie było?
Było, ale za żelazną kurtyną. Nic nie mogliśmy kupić, a gdy ktoś miał jednego dolara, był posądzany o szpiegostwo i mogło być różnie.... Pani redaktor powinna się cieszyć, że nie żyła w tamtych trudnych czasach. Musieliśmy sobie radzić, jak mogliśmy. W płuco-sercu do odpieniania krwi umieszczaliśmy gąbki z gorzowskiego stilonu, którymi szorowało się garnki.

Słucham?
Dobrze pani słyszała. Umieszczaliśmy tam, odpowiednio oczyszczone, popularne gąbki do szorowania garnków; były one nasączane silikonową substancją odpieniającą, którą Moll przywiózł z zagranicy. Gdy piana krwi spotykała się z tymi gąbkami, to pęcherzyki piany pękały i odpieniona krew spływała do zbiornika i dalej była pompowana do ciała pacjenta. Z wielką nostalgią te czasy wspominam.

Pana kardiochirurgią zaraził profesor Moll, a profesora Molla kto?
Niezwykły przypadek. Prof. Jan Moll w czasie II wojny światowej zachorował na gruźlicę płuc, miał jamę w szczycie lewego płuca. Dlatego jego żona, Izabella Mollowa, codziennie zanosiła mu do gabinetu pożywne drugie śniadania. W latach 50. - mamy głęboki stalinizm, żelazną kurtynę - nie można było przyjmować gości ze zgniłego Zachodu ani wyjeżdżać za granicę. A w Poznaniu pojawił się Amerykanin, przedstawiciel Fundacji Rockefellera...

Za zgodą Związku Radzieckiego?
Oczywiście. Gdy pomiędzy mocarstwami ma się dokonać odwilż polityczna, to najpierw się wysyła apolitycznych sportowców albo naukowców, najchętniej lekarzy. Mimo tego władze Akademii Medycznej w Poznaniu bały się, że zostaną posądzone o kontakty z imperialistą - nie chcieli przyjąć tego Amerykanina i odesłali go do szpitala miejskiego, do doc. Molla. A Jan Moll był normalnym człowiekiem, więc ciepło powitał gościa i zaczął z nim serdecznie rozmawiać, i to po francusku! W międzyczasie weszła Iza Mollowa z obfitym drugim śniadaniem na tacy. Przyniosła mleko, parówki, szyneczkę, sery, jajka, twarożek: wszystko co najbardziej pożywne, żeby mąż-gruźlik dobrze się odżywił. A gościnny Moll tym śniadaniem podzielił się i poczęstował Amerykanina.

Wystarczyło, by zdobyć jego serce?
Tak było. Po kilku latach, w 1959 r. gdy prof. Moll już przeniósł się do Łodzi, do tamtejszej Akademii Medycznej przyjechał przedstawiciel Fundacji Rockefellera. Okazało się, że to ten sam Amerykanin, który wcześniej był w Poznaniu. Zauważył prof. Molla w grupie naukowców i powiedział do rektora: "To jest człowiek, który kilka lat temu uratował mi życie. Przyjechałem do Polski, gdzie wszyscy częstowali mnie wódką albo mocną jak siekiera czarną kawą z fusami i pączkami. On jeden dał mi porządne śniadanie. Pierwsze stypendium naszej Fundacji będzie dla tego pana". I tak Moll wyjechał do Stanów. A tam prof. Michael De Bakey, guru amerykańskiej chirurgii serca i naczyń, zapytał go: co mogę zrobić dla ciebie? Moll odpowiedział: postarać się o amerykańskie stypendium szkoleniowe w kardiochirurgii dla któregoś z moich pracowników.

Padło na Pana?
Tak, choć w jego zespole byłem najmłodszy. Za to jako jedyny znałem język angielski i miałem doktorat - reszta zespołu to lekarze przedwojenni, a przed wojną sam fakt ukończenia studiów lekarskich nadawał tytuł doktora medycyny. Po II wojnie światowej nastąpiły zmiany. Należało opracować i obronić pracę doktorską, więc okazało się, że jestem "najbardziej wykwalifikowaną" osobą na to stypendium. W 1964 roku wyjechałem do Houston, szkolić się w najnowocześniejszym wówczas w świecie ośrodku chirurgii sercowo-naczyniowej.

Miał już Pan wtedy dzieci?
Tak. Basia miała 6 lat, a Wandzia 9.

Żona Pana puściła?
Mówiłem, że to mądra i kochająca kobieta. A na owe czasy taki wyjazd na stypendium do Ameryki to był dar Boga. Pamiętam, jak moje kobiety żegnały mnie w porcie w Gdyni, gdy odpływałem na "Batorym".

Jak patrzy Pan na współczesną kardiochirurgię, coś Pana mierzi?
To, że w obecnym systemie pacjent stał się świadczeniobiorcą, lekarz świadczeniodawcą, a szpital - przedsiębiorstwem. Że lekarski system wartości wypierany jest przez pieniądz. To, że wykonuje się teraz mniej przeszczepów serca.

Dlaczego?
Miałem w Krakowie utalentowany zespół: m. in. prof. Jerzy Sadowski, prof. Bogusław Kapelak, prof. Roman Pfitzner, dr Mirosław Garlicki. Zrobiło się nieco ciasno, więc dr Garlicki przeniósł się do Warszawy, gdzie wygrał konkurs na ordynatora kliniki kardiochirurgii w szpitalu MSWiA. Miał tam najlepsze wyniki operacji serca i przeszczepów serca. Ale jeden przeszczep mu się nie udał. A że był to rok 2007, kiedy PiS był przy władzy i Zbigniew Ziobro chciał koniecznie zrobić pokazówkę na rzecz sukcesu nowo utworzonego CBA, wypowiedział w telewizji to słynne, haniebne zdanie o doktorze Garlickim: "Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie". Dziś już wiadomo, że Garlicki, jako pionek, został wmanewrowany w problemy na innym szczeblu. Zbigniew Ziobro przegrał sprawę w sądzie. Nie mam wątpliwości, że to zły człowiek.

Aż tak?
Trzeba być z gruntu złym, żeby posądzić lekarza o świadome zabójstwo chorego operowanego, by tak zniszczyć znakomitego kardiochirurga. Za jeden niezawiniony zgon po przeszczepie serca. Mam w takim razie rozumieć, że my wszyscy, przeszczepiając serca czy inne narządy, przystępując do operacji, próbowaliśmy zamordować pacjentów?! A niepowodzenia w transplantologii się zdarzają. Jednak gdyby nie pasjonaci wśród naszych poprzedników i obecnie działających polskich kardiochirurgów - w tym również dr Mirosław Garlicki i prof. Zbigniew Religa - nie byłoby sukcesów w tej dziedzinie. Film "Bogowie" pokazuje tylko skromny wycinek wspaniałej polskiej kardiochirurgii.

***

Przeszczep serca
Metoda leczenia schyłkowej niewydolności serca. Polega na pobraniu serca od dawcy (u którego stwierdzono śmierć mózgu, ale serce wciąż bije). Pierwszy przeszczep serca w Polsce wykonali w 1969 r.: prof. Jan Moll, prof. Antoni Dziatkowiak i prof. Kazimierz Rybiński. Pierwszy udany przeszczep - w 1985 r. prof. Zbigniew Religa

Prof. Jan Moll
Nauczyciel prof. Dziatkowiaka, wybitny polski kardiochirurg, główny wykonawca pierwszego przeszczepu w Polsce. Urodził się w 1912 r., zmarł w 1990 r. Był "ojcem" pierwszego polskiego płuco-serca, jako pierwszy przeprowadził lewostronne cewnikowanie serca i pierwszy w Polsce założył pomosty aortalno-wieńcowe (tzw. by-passy). Po nieudanym przeszczepie serca w 1969 r. już nigdy nie powrócił do transplantologii

Sprawa doktora Mirosława G.
Tak nazywany jest proces dr. Mirosława Garlickiego, ucznia prof. Dziatkowiaka. Garlicki został w 2007 roku zatrzymany przez CBA. Zbigniew Ziobro, wówczas minister sprawiedliwości i prokurator generalny, na konferencji prasowej poinformował, że prokurator postawił Garlickiemu 20 zarzutów, w tym ten o "zabójstwo w zamiarze ewentualnym" (chodziło o wykonanie nieudanego przeszczepu serca i późniejsze odłączenie go od aparatury podtrzymującej życie). Stołeczny sąd w styczniu tego roku uniewinnił Garlickiego od zarzutu błędu lekarskiego. Natomiast Garlicki będzie wciąż sądzony o przyjmowanie łapówek.

Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Youtubie
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Profesor Antoni Dziatkowiak: Nie, nie jestem Bogiem - Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl