Pasażer o katastrofie sprzed 23 lat. "Cud bożonarodzeniowy zmienił moje życie"

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Eryk Makohon w sali ćwiczeń Krakowskiego Centrum Choreograficznego
Eryk Makohon w sali ćwiczeń Krakowskiego Centrum Choreograficznego Andrzej Banaś
Gdy w samolocie niedługo po starcie zgasły oba silniki, wśród 129 osób na pokładzie zapanowała zupełna cisza. Z rozbitej na trzy kawałki maszyny wszyscy wyszli żywi. Skandynawskie media okrzyknęły tę katastrofę "bożonarodzeniowym cudem". Mijają 23 lata, a Eryk Makohon, pasażer tamtego lotu, a dziś krakowski choreograf, nie ma wątpliwości: ten dzień zmienił jego życie. Rozmowa Marii Mazurek.

Czego architekt szuka w zawodzie choreografa?
Swoich marzeń. Wolności wypowiedzi, którą daje taniec współczesny. Radości z uczenia tańca innych, pokazywania im tego magicznego świata. Na pewno nie satysfakcji finansowej. Po kilku latach pracy w zawodzie architekta, nieźle płatnym, decyzja o zaangażowaniu się całkowicie i bez reszty w taniec współczesny i stworzenie Krakowskiego Teatru Tańca, była dość...

...odważna?

Odważna, bo to nie jest dziedzina, w której - nawet osiągając znaczące sukcesy - można zapewnić sobie życie na wysokim poziomie, świetny samochód, piękne mieszkanie. Ale uważam, że nie ma co w życiu kalkulować, wyczekiwać. Zdaję sobie sprawę, jak pewnie mało kto, z kruchości życia.

Czuje Pan tak po awaryjnym lądowaniu samolotu w 1991 roku, którego był Pan pasażerem?

To nie było awaryjne lądowanie, ale katastrofa lotnicza.

Nazwałam to zdarzenie w ten sposób, bo nikt ze 129 osób na pokładzie nie zginął.
Samolot, rozbijając się na bagnach pod Sztokholmem, rozwalił się na kilka części. To, że nikt nie zginął, skandynawskie media potem przez wiele tygodni nazywały "bożonarodzeniowym cudem".

Pan ma poczucie cudu?

Mam poczucie, że to niewiarygodne, że udało się uratować wszystkich pasażerów - choć część z nich była ciężko ranna. I że nie wybuchło paliwo, którym wypełniona była maszyna po starcie, paliwo, którego piloci nie zdążyli przecież spuścić. Ciężko to wytłumaczyć. Ale nie odmawiałbym zasługi pilotom.

Jak Pan znalazł się w tym samolocie szwedzkiej linii Scandinavian Airlines?

Leciałem z rodzicami, był pierwszy dzień po świętach Bożego Narodzenia. Wracaliśmy ze Szwecji, od mojej siostry, którą polecieliśmy odwiedzić na święta. Zaraz po starcie oba silniki samolotu przestały działać. Cały lot trwał cztery minuty.

Dlaczego silniki przestały działać?
Bo do ich środka wdarł się lód. Wina obsługi naziemnej, bo kapitan zlecał przed lotem odlodzenie i odśnieżenie maszyny, a nie zrobili tego odpowiednio.

Kiedy zorientowaliście się, co się dzieje?
Niemal natychmiast po tym, jak samolot oderwał się od ziemi. Usłyszeliśmy dziwne dźwięki, a potem... Potem zapadła absolutna cisza.

Załoga coś mówiła?
Ktoś z załogi krzyczał, żeby przyjąć pozycję awaryjną. Czuliśmy, że lecimy bez silników. Poza tym wyłączono ogrzewanie, oświetlenie, wszystko, co pochłaniało energię. Nastąpiła absolutna cisza. Piloci nie mogli zawrócić na lotnisko, ale siłą ślizgową dolecieli do lasku 15 km od Sztokholmu, tam wytracili prędkość na drzewach, przy okazji tracąc też jedno skrzydło samolotu. Potem, bez tego skrzydła, wylądowali na bagnistych łąkach.

Ludzie nie krzyczeli?

W ogóle nie było krzyków, paniki. Tylko ta cisza. Pewnie każdy wewnętrznie myślał, co może zrobić, co zaraz się stanie.

Ale nie dało się przecież zrobić nic.

To poczucie bezsilności było dla mnie najgorsze. Osobiście w głowie analizowałem, co może się zdarzyć. Szukałem analogii, przede wszystkim z katastrofą samolotu LOT-u w Lesie Kabackim, która wydarzyła się ledwo cztery lata wcześniej.

Wnioski nie mogły być zbyt optymistyczne. W tamtym wypadku zginęli wszyscy.

Nie były. Z drugiej strony ta bezradność, ta nieuchronność tego, co zaraz może się wydarzyć, spowodowały we mnie jakieś odrętwienie. Nie pamiętam, żebym panicznie bał się śmierci.

Ludzie nie żegnali się z rodzinami, nie trzymali za ręce?
Być może się żegnali, ale nie widziałem tego. Byliśmy już ustawieni w awaryjnej pozycji - z głową między kolanami. Pewnie każdy wewnętrznie przeżywał te emocje.

Kiedy kolejny raz wsiadł Pan do samolotu?
Już tydzień później. Musieliśmy chwilę zostać w Sztokholmie, bo moi rodzice byli w tej katastrofie ranni. A potem jakoś wrócić do Polski. I pamiętam, że ten kolejny lot - mimo że nie przechodziliśmy z rodzicami odprawy, wpuszczono nas do samolotu w ostatnim momencie, siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, opiekowała się nami obsługa, wszystko, by zminimalizować nasz stres - był dla mnie chyba gorszy niż sama katastrofa. Moi rodzice zresztą już nigdy potem nie wsiedli do samolotu. Długo w ogóle o tym nie rozmawialiśmy. Nie lataliśmy też na spotkania z innymi poszkodowanymi, które organizowały linie SAS.

Jak długo Pan nie latał?

Jedenaście lat. A potem, gdy miałem już 30 lat i byłem tancerzem Śląskiego Teatru Tańca, którego działalność w dużej mierze polegała na zagranicznych występach, powiedziałem sobie: dość. Zdałem sobie sprawę, że w tym zawodzie muszę podróżować, bo jeśli nie będę - równie dobrze mogę z niego zrezygnować. I że muszę wsiąść do samolotu "czysty", radząc sobie bez środków medycznych, bo inaczej tego problemu nie przerobię.

Przerobił Pan?

Od tego czasu na pewno leciałem więcej niż 100 razy, ale to dla mnie wciąż bardzo niekomfortowa sytuacja.

Nasłuchuje Pan odgłosów silników?

Nasłuchuję głosów, patrzę na obsługę, śledzę trasę, denerwuję się każdymi turbulencjami. Ciągle analizuję, szczególnie przy starcie i lądowaniu. Podziwiam tych, którzy potrafią w samolocie zasnąć albo spokojnie czytać książkę. Drażni mnie nawet pewna nonszalancja przy wysłuchiwaniu komunikatów bezpieczeństwa, bo wiem doskonale, jak ważna jest szybkość reakcji pasażerów. Mnie nawet od tego czasu nie bawią żadne zabawy z prędkością, lunaparki, kolejki górskie i pałace strachów. Ewentualnie atrakcje wodne. W wodzie czuję się bezpieczny.

A w tańcu?
W tańcu czuję, że mam coś do przekazania. Chociaż moja droga do miejsca, w którym teraz jestem, była dość długa. Wcześniej trenowałem taniec towarzyski, szybko zdobyłem klasę "S", czyli najwyższą, międzynarodową. Ale później zacząłem szukać jakiejś zdroworozsądkowej alternatywy. Wymyśliłem architekturę. Pod wpływem katastrofy uświadomiłem sobie natomiast, że nigdy nie zrezygnuję z tańca. Choć kilka lat pracowałem w zawodzie architekta.

Nie lubił Pan tego?

Bardzo lubiłem. Ale kiedy pracowałem już jako trener tańca towarzyskiego, zaczęła się moja przygoda z tańcem współczesnym. Odnalazłem w nim coś, czego ciągle brakowało mi w towarzyskim. Ekspresję, teatralność, komunikację umysł-ciało, swobodę wypowiadania. I wciągnąłem się w to bez reszty. W 1998 roku założyłem zespół GRUPaboso (który od 2008 roku działa jako Krakowski Teatr Tańca). Potem zostałem też tancerzem legendarnego i nieistniejącego już Śląskiego Teatru Tańca, a po wielu latach wykładowcą bytomskiego oddziału krakowskiej PWST - Wydziału Teatru Tańca, który zajmuje się właśnie pracą ciałem w stopniu większym niż na klasycznym aktorstwie.

Ta lekkość podejmowania decyzji również jest skutkiem wypadku?
Nie nazwałbym tego lekkością podejmowania decyzji, ale raczej świadomością tego, że trzeba działać tu i teraz. Nie czekać na coś, co może nigdy nie nadejść, lecz zabrać się do działania.

Każdy z ulicy może do Was, do Nowohuckiego Centrum Kultury, przyjść i pouczyć się tańczyć?
Tak. W ramach Pracowni Metafizycznej prowadzimy zajęcia na kilku poziomach. Grupa początkująca jest otwarta.

Nie trzeba nawet mieć zdolności muzycznych ani specjalnych predyspozycji fizycznych?
Nie. Tym się różni taniec współczesny od np. towarzyskiego. Tu indywidualność może być nawet zaletą. Nie przeszkadza nam, że tancerze się różnią, że nie każdy potrafi zrobić to samo. Choć ja akurat wymagam od swoich kursantów elementarnego poczucia rytmu.

Po co ludziom zapisywać się na takie zajęcia? Nie mówię o tych, którzy myślą o tańczeniu zawodowo.

Żeby spędzić ciekawie czas, znaleźć pasję, poznać ludzi. Ale nie tylko. Taki trening jest bardzo wymagający, dostarcza więc nam porcji ruchu. Dodatkowo ćwiczy koncentrację, równowagę, zmysł przestrzenny, który potem można wykorzystać też np. prowadząc samochód.

Co jeszcze robicie w ramach Krakowskiego Centrum Choreograficznego.

Na przykład festiwale taneczne. Rok temu jako rozszerzenie działalności Krakowskiego Teatru Tańca powstało Krakowskie Centrum Choreograficzne, gdzie rezydują artyści, mogą tu realizować swoje projekty. Dużo się dzieje. Właśnie wróciłem z Izraela, z International Exposure, gdzie przypatrywałem się izraelskim przedstawieniom tanecznym. Bo Żydzi traktują taniec współczesny jako swój - przepraszam za brzydkie słowo - towar eksportowy. Jest tam na naprawdę wysokim poziomie. Ze swojej niełatwej sytuacji geopolitycznej oni czerpią inspirację, a swój ruch traktują jako komunikację między innymi o swojej sile, dyscyplinie.

Czyli że "darowane życie" wykorzystuje Pan dobrze?

Nie chcę, byśmy brzmieli patetycznie. Ale rzeczywiście mam poczucie, że skoro żyję, że skoro ten samolot nie eksplodował, skoro rozbijając się na kawałki przy okazji mnie nie zabił, to mam tu dużo fajnych rzeczy do zrobienia.

Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Youtubie, Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Pasażer o katastrofie sprzed 23 lat. "Cud bożonarodzeniowy zmienił moje życie" - Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl