Dyplom? Zrobię to potem

Przemek Łucyan
Studia nie zawsze muszą być priorytetem. Studiować czy nie, to już nie jest pytanie: być albo nie być. Choć rodzice nie wyobrażają sobie, że po maturze ich dzieci mogą nie iść na uczelnię, one widzą to inaczej.

Chcą wcześniej poznać świat i ludzi. Dowiedzieć się, co chcą robić. Walczyć z tym czy odpuścić. Małgorzata Woźniak, maturzystka z Krakowa, odłożyła studia na dwa lata. Zwiedziła Amerykę Południową i Europę. Przeżyła i zobaczyła więcej niż inni przez całe życie. Co na to jej matka? Wierzy, że córka studiowanie ma w genach. Małgorzata w 2006 roku skończyła 4-letnie liceum z dodatkowym językiem hiszpańskim.

- Wybierając tę szkołę, i tak już przedłużyłam naukę o rok, dlatego gdy znajomy zaproponował mi wyjazd do Ameryki Południowej, zdecydowałam, że studia mogą jeszcze poczekać - mówi Małgorzata. Dostała się na filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej, jednak decyzję o podróży musiała podjąć natychmiast. - Mój znajomy, Szymon, był już od miesiąca w Peru i zaprosił mnie do siebie. Wiedziałam, że taka okazja może się nie powtórzyć.

Gdy pytam o reakcję rodziców, Małgorzata odpowiada, że już wcześniej przyzwyczaiła ich do swoich pomysłów. Na przykład trzy lata temu z dnia na dzień oznajmiła, że jedzie na wakacje do Hiszpanii, do pracy. Peru? Rodzice zrozumieli, że ta podróż jest dla niej ważna i że warto odłożyć studia. Mama Małgorzaty, Jolanta Woźniak, jest magistrem inżynierem budownictwa lądowego, ukończyła Politechnikę Krakowską.

Potem pracowała 30 lat w biurze projektów, obecnie jest na emeryturze. Tradycje studiowania sięgają w rodzinie daleko wstecz. Jej babcia jeszcze przed wojną ukończyła Katolicki Uniwersytet Lubelski. - Wyższe wykształcenie mamy w genach - mówi Jolanta. Tak wychowywałam córkę, żeby wiedziała, że musi skończyć studia. Ale każdy powinien sam podejmować decyzje o swoim życiu. Choć los czasem zmusza nas do zastanowienia nad tym, co jest najlepsze.

Wiadomość o podróży Małgorzaty do Ameryki Południowej na początku przestraszyła Jolantę. - To druga półkula - opowiada. - Córka jednak wytłumaczyła mi, że wszystko jest zaplanowane, że nie jedzie w ciemno ani z obcymi. Zresztą obiecała, że będziemy często rozmawiać przez telefon. Ale bądźmy szczerzy, co by to dało, gdybym jej tego wyjazdu zabroniła?

Może by mnie posłuchała, ale miałaby do mnie pretensje, że miała taką okazję i przeze mnie jej nie wykorzystała. Szczególnie że sama zarobiła na ten wyjazd. Dowiodła, że jest odpowiedzialna i potrafi o siebie zadbać. Ja w jej wieku nie mogłam zwiedzać świata, całe życie pracowałam w jednym miejscu. Cieszę się, że ona ma taką możliwość.

Małgorzata w ciągu tych dwóch lat podróży zjeździła autostopem Peru i Europę Zachodnią. - W Peru było niesamowicie - opowiada. - Tam można jechać kilkaset kilometrów i nie spotkać człowieka ani nie zobaczyć domu. Na przykład przez Andy jechaliśmy ponad 20 godzin na dachu ciężarówki. Tam są zupełnie inne zwyczaje podróżowania.

Spotkaliśmy Indianki z owcami i świniami łapiące stopa. Kierowcy się zatrzymywali, bo tam jest to normalne. Pamiętam też spływ Amazonką i odgłosy dżungli. Oprócz małp i ptactwa nie widzieliśmy dzikich zwierząt, w nocy jednak było słychać ich głosy. Ta podróż otworzyła mi oczy na wiele rzeczy. Nauczyłam się tolerancji. Spotkałam ludzi z tylu kultur, z tak różnymi poglądami. Zrozumiałam też, że człowiekowi do szczęścia potrzeba naprawdę niewiele.

W Peru ludzie są bardzo praktyczni i oszczędni. Samochód ma być użyteczny, a nie piękny i wypełniony elektroniką, domy są surowe i mają tylko niezbędne wyposażenie. Okazało się, że mnie też wystarczy tapczan i łazienka z wodą.

Można się obejść bez masy gadżetów i najróżniejszych rzeczy, które kupujemy tylko dlatego, że inni je mają. Doceniłam też mój dom i rodzinę, ponieważ tam bardzo dużo ludzi żyje na ulicy. Z podróży po Europie najlepiej wspomina Holandię. - To naprawdę bajeczny kraj - mówi. - Spokojny, pełen życzliwych ludzi. - Jestem spokojna o wykształcenie córki. Ja wiem, że ona chce iść na studia i je skończy - mówi Jolanta. - Za moich czasów nie było wyboru, jeśli ktoś miał takie a nie inne zdolności, to szedł do takiej a nie innej szkoły, potem uczelnia i przymus pracy.

Dziś młodzież ma wybór, poszukuje. Ale córce zawsze tłumaczyłam, że uczy się nie tylko dla pieniędzy - dodaje. - Chodzi o rozpęd w życiu, większą śmiałość działania, podejmowania decyzji, o szersze horyzonty. Po tej podróży córka jest bardziej samodzielna, bardziej pewna siebie. Ale byłabym zawiedziona, gdyby nie skończyła studiów. Nawet gdyby była szczęśliwa i robiła to, co lubi.

Małgorzata nie chce zawieść mamy. - Nauczyłam się, że jeśli człowiek czegoś chce, to może to osiągnąć. Nie mogłam dostać pieniędzy od mamy, żeby podróżować. Ale udało mi się na te podróże zapracować. I dlatego wierzę w siebie i optymistyczniej patrzę w przyszłość. Bardziej też doceniam wagę wykształcenia. Mówi się, że uczymy się niepotrzebnych rzeczy, ale moim zdaniem tak nie jest. Nigdy nie wiadomo, kiedy co się nam przyda. W Peru zrozumiałam, jak dużo daje znajomość hiszpańskiego. Oczywiście z angielskim też pewnie bym sobie poradziła, ale gdy ludzie usłyszeli, że mówi się w ich języku, byli bardziej pomocni i uprzejmi.

I w Hiszpanii, i w Anglii bez problemu znalazłam pracę. W Hiszpanii byłam barmanką, w Anglii produkowałam pudełka na żywność. Byłam roztrzepana, a załatwienie najprostszych formalności, choćby w szkole, było dla mnie strasznym wysiłkiem.

Musiałam się do tego długo przygotowywać, nastawiać psychicznie. Ale miałam do załatwienia tyle spraw, że dziś bez problemu poruszam się po urzędach, załatwiam różne formalności. Potwierdziło się też to, co mówiła mama: że uczy się nie tylko dla pieniędzy, ale by lepiej rozumieć świat i lepiej się w nim odnaleźć. Teraz chcę skończyć filozofię. A jak się trafi następna okazja fajnej podróży? - Są jeszcze urlopy dziekańskie - mówi Małgorzata.

Po co politechnika. Jest muzyka

Kamil Roloff zrezygnował z informatyki na warszawskiej Politechnice, żeby grać na gitarze i założyć własne studio nagrań. Jego mama chce jednak, żeby Kamil skończył jakieś studia, choćby muzyczne. Byłaby spokojniejsza, gdyby syn miał zabezpieczenie w postaci dyplomu.

Dwa pokoje nad warsztatem samochodowym na warszawskim Mokotowie. Wygłuszone ściany, perkusja, kilka gitar, wzmacniacze. To raj Kamila. Gdy miał 10 lat, dostał od mamy pierwsze kasety magnetofonowe Michaela Jacksona i Phila Collinsa. To gitara z utworu Jacksona "Black & White" sprawiła, że zaczął grać. - To był niesamowity utwór, strasznie mi się podobał, ale wtedy nie wiedziałem nawet, że jest coś takiego jak gitara - opowiada. - Dopiero kumple w szkole wyjaśnili mi, że jest taki instrument. I tak się zaczęło.

W drugiej klasie liceum Kamil pojechał na obóz harcerski, na którym po raz pierwszy wziął do ręki gitarę klasyczną. To była miłość od pierwszych dźwięków. Postanowił zaoszczędzić pieniądze, które dostał od rodziców, i kupić własną. - Nie chodziłem z kumplami do McDonalda, tylko jadłem zupki w proszku - wspomina.

- Po powrocie rodzice mi trochę dołożyli i kupiłem pierwszą gitarę. Jego nową pasję doceniła również babcia, od której rok później na Gwiazdkę dostał pierwszą gitarę elektryczną. Mam ją do dziś - mówi z dumą. - To polski MEG, już na niej nie gram, za to podpisał mi się na niej John Marshall (twórca legendarnej marki wzmacniaczy).

Maturę Kamil zdał w 2001 roku. Choć wcześniej myślał o studiowaniu informatyki, muzyka stała się dla niego najważniejsza. Jeszcze w liceum założył z kolegami pierwszy zespół, potem były kolejne, coraz bardziej profesjonalne. - Na początku myślałem o muzyce tylko jak o hobby, chciałem być informatykiem. Zdałem na informatykę na Politechnice, potem do studium grafiki komputerowej. Jednak wszędzie uczono nas samej teorii i w ogóle nie dopuszczano do komputerów - mówi Kamil. - To nie miało sensu.

Gdy w 2003 roku dołączył do zespołu Milky Way, muzykowanie zaczęło przynosić pieniądze. - Były koncerty, graliśmy przeboje, ludzie dobrze się bawili, a mnie coraz bardziej to nakręcało. Kiedy odczułem przypływ gotówki, przestałem myśleć o studiowaniu - mówi Kamil.

Zaczął grać ze znanymi muzykami, jak Iza Kopeć, Alek Korecki - saksofonista Elektrycznych Gitar, Sławek Wierzcholski - znany harmonijkarz bluesowy, Dariusz "Wodzu" Henczel z Oddziału Zamkniętego. Krystyna Roloff, mama Kamila, z wykształcenia magister pedagog o specjalizacji surdopedagogika oraz wiceprezes Fundacji Pokonać Ciszę, wspiera syna w jego pasji. Ale nie bez obaw.

- Kamil nie jest pierwszą osobą w naszej rodzinie, która muzykuje. Mój dziadek grał na skrzypcach i na harmonii, a moja mama śpiewała w założonym po wojnie zespole pieśni i tańca Warszawa. Bardzo mnie cieszy, że syn ma taką pasję i że dzięki niej może zarobić na utrzymanie. Oczywiście zawsze marzyłam, żeby skończył studia.

Jak zdecydował się na muzykę, to myślałam, że skończy Akademię Muzyczną. Tam też jest przecież wydział gitary, a w Katowicach nawet jazzu. Jednak do tego potrzebna jest muzyczna szkoła podstawowa, której Kamil nie ma. Ale przecież nie wezmę go na kolano, nie dam klapsa i nie zaprowadzę za rączkę na uczelnię - mówi z uśmiechem Krystyna.

- Syn był zawsze bardzo uparty, ale i konsekwentny. Gdy zajął się muzyką, z gitarą w ręku spędzał całe dni i noce. Trochę się tym denerwowałam, zwłaszcza przed maturą. Ale nie będę ukrywać, że lubię chodzić na występy Kamila. A kiedy usłyszałam głos syna w radiu albo zobaczyłam go, jak gra w telewizji z Izą Kopeć, to dusza mi śpiewała - dodaje Krystyna. - Uważam, że każdy powinien realizować przede wszystkim swoje marzenia, bo tylko w taki sposób zostanie szczęśliwym człowiekiem.

Ja zawsze chciałam być nauczycielką i pielęgniarką, i tak się stało. Prowadzę zajęcia w szkole oraz w naszej fundacji, gdzie opiekuję się również osobami niepełnosprawnymi. Oprócz tego jestem nauczycielką i opiekunką mojego drugiego syna Mariusza, który jest niepełnosprawny. W tym dobrze się czuję i w tym się spełniam. Ale chciałabym - również z powodu jego brata, który kiedyś będzie potrzebował opieki - aby Kamil skończył jakieś studia. Byłabym spokojniejsza, gdyby miał zabezpieczenie w postaci dyplomu.

W zeszłym roku Kamil zdecydował się odłożyć na jakiś czas granie w zespole i zajął się własnym studiem nagrań. - Kocham grać na gitarze, ale fascynują mnie też techniki rejestracji dźwięku, poszukiwania właściwych brzmień instrumentów. Zaczął też pracę w jednym z warszawskich sklepów z instrumentami. Doradzając klientom, jak najlepiej dobrać gitarę, wzmacniacz, struny do ich potrzeb, nadal jest w swoim żywiole.

Jednocześnie odkłada pieniądze i kompletuje sprzęt do studia. Wie, że jeśli mu to wyjdzie, będzie mógł ustabilizować swoje życie i zabezpieczyć przyszłość. A w dodatku połączy pasję i pracę. Dlatego też myśli o skończeniu studium realizacji dźwięku. - Wszystkiego, czego potrzebuję, uczę się sam - opowiada. - Potrafię spędzać całe dnie nad jakimś programem lub efektem i bez końca rozgryzać, jak to działa. Ale zdaję sobie sprawę, że dyplom potwierdzający moje umiejętności pomoże mi zdobyć klientów. No i taki dyplom byłby zabezpieczeniem, gdyby nie udało mi się ze studiem. Ułatwiłby znalezienie pracy. Dlatego chcę za jakiś czas wrócić do nauki.

To jest moje życie

Karol Krawczyk nie zrobił matury. Zrezygnował z niej wbrew matce. Dla niej wykształcenie syna było zawsze czymś najważniejszym. Założył studio tatuażu. To jego pasja. Ale nie wyobraża sobie, że jako 70-latek będzie robił tatuaże. Myśli też więc o grafice komputerowej.

Z Karolem Krawczykiem spotykam się w niedzielę w parku. Pojawia się punktualnie, schowany pod grubym kapturem. Karol mówi spokojnie, nie spieszy się. - Ukończyłem liceum ekonomiczne w Warszawie - odpowiada zapytany o swoje wykształcenie. - Dostałem dyplom technika ekonomii w 1996 roku, ale do matury już nie dotrwałem. Szkołę rzuciłem pół roku przed terminami matur. Potem miały być jakieś kursy przygotowujące do niej, ale ja już wtedy miałem pracę, zarabiałem i odpuściłem. Wprawdzie wcześniej zastanawiałem się nad studiami, myślałem o Akademii Sztuk Pięknych albo o psychiatrii.

Karol wyprowadził się z domu i zaczął pracować, ponieważ nie dogadywał się z matką. - Czas gdy kończyłem liceum, był okresem kłótni z matką. A ojca nie miałem. Ona przyjechała do Warszawy z małej mieściny i tu zdobyła wykształcenie. Chciała, abym skończył studia, ale postawiłem sprawę jasno - opowiada Karol.

- To jest moje życie. Opinia matki nie miała dla mnie znaczenia. Tatuażami fascynował się już w liceum. Przeglądał magazyny, przesiadywał w studiach, podpatrując, jak inni robią sobie tatuaże i jak się je wykonuje. - To były całkowicie inne czasy - wspomina. - W Polsce to było coś nowego, sprzęt trzeba było sprowadzać z zagranicy, co nie było ani tanie, ani łatwe. Dziś wystarczy kliknąć w komputerze i masz wszystko, co ci potrzebne, pojawiło się dużo polskich firm.

Pierwszy tatuaż Karol zrobił sobie w wieku 20 lat. - Pracowałem wtedy w zakładzie ceramicznym. Dzięki temu odłożyłem pierwsze pieniądze i było mnie stać na to, aby zrobić sobie pierwszy wzór. Potem zacząłem zbierać na własny sprzęt. Zanim sam zacząłem tatuować, ponad rok podpatrywałem znajomych na Dereniowej.

Gdy dali mi maszynkę do ręki, swoje umiejętności najpierw przetestowałem na sobie. Mam ten tatuaż do dziś. Ponieważ całkiem dobrze mi to wyszło, to pomyślałem, że może to jest właśnie coś, z czego będę się utrzymywać. Postawiłem wszystko na jedną kartę, bo wiedziałem, że jeśli mam to robić dobrze i z tego żyć, to muszę się temu poświęcić w całości albo od razu dać sobie spokój - mówi Karol. - A gdy zacząłem już tatuować zawodowo, całkiem zapomniałem o studiowaniu. Praktycznie całe dni, pracując, spędzałem w studiu, zacząłem nieźle zarabiać, więc nie myślałem o nauce. Teraz żałuję, że nie mam matury.

Ale nie wyobrażam sobie, jak mógłbym ją zdać, szczególnie że wymyślają coraz to nowe udziwnienia. Natomiast przez to, że jej nie mam, to nawet gdybym chciał, nie mogę iść na studia. Na szczęście jednak życie ułożyło mi się tak, że z zawodowego punktu widzenia studia nie są mi do niczego potrzebne - szybko dodaje.

- Jeśli chciałbym coś ukończyć, to tylko po to, by zaspokoić własne ego i wybrałbym prawdopodobnie jakiś artystyczny kierunek. Karol oprócz tatuażu, który, jak mówi, jest dla niego całym życiem, pasjonuje się malarstwem i grafiką komputerową. - Dwa lata temu otworzyłem wraz ze znajomymi własną firmę - Black Star Studio. Wszystko układa się naprawdę dobrze, a mam nadzieję, że będzie jeszcze lepiej, dlatego nie martwię się o swoją przyszłość - stwierdza.

- Wiem też, że nie chcę do końca życia robić tatuaży. Lubię zmiany. Teraz zaczynam powoli odczuwać potrzebę kolejnej. Chciałbym skupić się na prowadzeniu studia oraz grafice komputerowej. Z tego względu żałuję tej matury, jej brak zamyka mi drogę do dalszej nauki. Tatuaż to jest nadal moja pasja i moje życie.

To jest dla mnie idealne połączenie przyjemności, pracy i sztuki. Gdy wymyślam wzory, często inspiruję się sztuką, ale staram się też spełnić oczekiwania osoby, która będzie ten wzór nosić przez resztę życia. Dlatego nigdy nie robię tego, czego nie czuję. Ale szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie siebie jako 70-letniego dziadka tatuującego młode osoby.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl