Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najlepszy ratownik: Najtrudniejsza jest rozmowa z rodziną poszkodowanego

Katarzyna Kojzar
Paweł Mickowski w karetce jeździ od 7 lat. Jest ratownikiem Szpitala Powiatowego w Zakopanem.
Paweł Mickowski w karetce jeździ od 7 lat. Jest ratownikiem Szpitala Powiatowego w Zakopanem. fot. Łukasz Bobek
Reanimowaliśmy przez trzy godziny mężczyznę. Udało się. Potem mówił, że już widział anioły, ale wiedział, że ma dwoje dzieci i nie może umrzeć - opowiada Paweł Mickowski, laureat plebiscytu na najlepszego ratownika Małopolski.

Ile masz lat?
22. W grudniu skończę 23.

Od ilu lat jeździsz w karetce?
Od siedmiu.

Jak to możliwe? Dziecko w karetce?
Kilka lat temu, gdy byłem w gimnazjum, nie było jeszcze czegoś takiego jak wolontariat. Kiedy przychodziłem do szpitala i chciałem pomóc, to nikt nie wiedział co ze mną zrobić. W końcu poszedłem do ordynatora SOR-u, który był jednocześnie dyrektorem szpitala, i powiedziałem mu, że mogę robić absolutnie wszystko, byleby się czegoś nauczyć. Myślałem, że odeśle mnie z kwitkiem i każe wrócić jak dorosnę. Ale zgodził się. Podkreślał, że nie każdy dyżurny będzie chciał, żebym kręcił się po oddziale. Na szczęście większość nie miała z tym problemu i mogłem im pomagać.

Co tam robiłeś?
Najpierw byłem na izbie przyjęć. Opiekowała się mną doktor Agata Marut, która przynosiła mi książki i tłumaczyła to, czego nie rozumiałem. Miałem u niej swój zeszyt, gdzie wszystko zapisywałem. Ale moim marzeniem było pogotowie, chciałem jeździć w karetce i cały czas do tego dążyłem. Na szczęście doktor Marut zaczęła jeździć w pogotowiu i zabierała mnie z sobą do mniej poważnych spraw.

Inni ratownicy nie byli przeciwni?
Zanim pani doktor nie zaczęła pracować w pogotowiu, to ratownicy nie chcieli mnie w karetce. Ale przekonali się do mnie, dyrektor pozwolił mi jeździć w erce. Trafiłem do karetki z doczepianym siedzonkiem z tyłu, więc gdy tylko zdarzały się jakieś lżejsze wypadki, to mogłem towarzyszyć ratownikom.

A pacjenci? Jak reagowali na dzieciaka w karetce?
Różnie. Często pytali, dlaczego dziecko jeździ w pogotowiu. Koledzy mieli gotową odpowiedź, że jak już wbudowali mi fotelik, to muszę jeździć. Gdy byłem w liceum, to miejscowi wiedzieli już, że w pogotowiu jest taki młody wolontariusz.

To musiała być dla Ciebie świetna szkoła.
Tak, coraz bardziej się wdrażałem, czasami jeździłem na kursy doszkalające z innymi ratownikami. Doszło do tego, że w sylwestra, czy podczas zawodów w skokach narciarskich, gdy pogotowie potrzebowało więcej personelu, to dzwonili do mnie. Na studiach, we Wrocławiu, też jeździłem w pogotowiu.

Pamiętasz swój pierwszy wyjazd?
Pewnie. Pojechaliśmy do krwawienia z przewodu pokarmowego. Ale jedno z pierwszych wezwań, które było dla mnie dość traumatyczne, brzmiało: "Prawdopodobnie nie żyje". Jechałem w karetce i nie wiedziałem, jak zareaguję, nie znałem jeszcze swojej odporności psychicznej. Okazało się, że to atak padaczki, ale stres w drodze był ogromny.

Jak ćwiczy się odporność psychiczną?
Kluczem jest rozmowa. Ona jest najpotrzebniejsza. Najpierw trzeba się wygadać we własnym gronie. Po akcji zawsze podsumowujemy co było dobrze, a co powinniśmy poprawić. Kiedy wyciągniemy plusy, wiemy co się udało, jest łatwiej. To odciąża.

Można w ogóle przestać się bać?
Ale stres jest bardzo przydatny w naszym zawodzie. Mobilizuje, powoduje, że człowiek jest w stanie się wyłączyć, skupić tylko na tym, co zrobić, co podać, jaką dawkę wybrać. Stres nas chroni, bo nie pozwala np. wejść do pożaru. Pomaga myśleć odpowiedzialnie. Wiadomo, że niektórych nerwy blokują. Ale ratownik musi wypracować sobie mechanizmy, dzięki którym może sprawnie działać w stresujących sytuacjach. Najlepiej jest, gdy wszystko idzie po kolei, nie ma chaosu. Bo kiedy rodzina płacze, strażacy działają, to trudniej jest się skupić.

Częściej zdarzają się te poukładane sytuacje czy te chaotyczne?
Na szczęście poukładane. Tutaj w naszej stacji, na Stasikówce koło Poronina, jeśli już ktoś nas wzywa, to tylko do konkretów. W miastach ludzie dzwonią po pogotowie, kiedy boli ich brzuch czy oko. Tu się to nie zdarza. To dobrze. Nie ma błahostek, wiemy, że mamy nastawiać się na najcięższe przypadki.

Pamiętasz pierwszy wypadek śmiertelny, z którym się zetknąłeś?
Pamiętam. Chyba każdy ratownik pamięta. Wezwanie brzmiało: "Leży pod stołem w karczmie". Przyjeżdżamy do karczmy, gra muzyka, wszyscy się bawią. Kelnerka pokazuje nam, że pod stołem leży nieprzytomny człowiek. Kiedy do niego podeszliśmy, już miał zatrzymanie krążenia. Absurdalna sytuacja: muzyka, tłum, ludzie się bawią, a obok umiera człowiek. Reanimowaliśmy go przez godzinę. Bezskutecznie.

Która z akcji była dla Ciebie najtragiczniejsza?
Było ich trochę. Na przykład dwuletnie dziecko z urwaną ręką. Albo mężczyzna pod ciągnikiem, który miał zatrzymanie krążenia. Ostatnio odbieraliśmy o północy poród bliźniaczy, reanimowaliśmy maluszka ważącego 450 gramów. Udało się, ale potem niestety zmarł. Pamiętam też, jak jeszcze w liceum, na lekcji chemii, zobaczyłem przez okno, że na mężczyznę spada paleta pustaków. Powiedziałem nauczycielce, że idę do toalety, a w rzeczywistości zadzwoniłem po pogotowie i pobiegłem na miejsce. Reanimowaliśmy go, ale nie udało się. Obrażenia były potężne. Kiedyś miałem też sytuację jak z filmu. Pojechaliśmy po pacjenta, którego mieliśmy przetransportować do szpitala psychiatrycznego. Wybiegł z domu z nożem, zaczął nam grozić. Później groził swojej żonie. Przyjechała policja, oddali strzał ostrzegawczy, ale zaciął im się pistolet. Skończyło się dobrze, lecz było trochę stresu.

A którą akcję uważasz za swój największy sukces?
Kiedyś reanimowaliśmy przez ponad trzy godziny mężczyznę z zatorem tętnicy płucnej. Zastosowaliśmy leczenie trombolityczne, które rozpuszcza zakrzepy. Udało się. Przyszedłem do niego na drugi dzień. Mówił, że już widział anioły, ale wiedział, że ma dwoje dzieci i nie może umrzeć. To są takie sytuacje, kiedy człowiek się zmęczy, zużyje wszystkie siły, ale ma świadomość, że warto było.

Pamięta się twarze pacjentów?
Niektórych tak. Nadal pamiętam twarz motocyklisty, który miał wypadek: wypadł z zakrętu i uderzył w rurę w rowie. Leżał skulony. Podszedłem do niego, zapytałem: "Jak się nazywasz?". Odpowiedział "Mateusz". Pytam: "Co cię boli?". "Wszystko". I wtedy odpłynęły mu oczy, chlusnął krwią. Zabraliśmy go do szpitala, w drodze stan się pogorszył, doszło do zatrzymania krążenia. Zmarł. Najgorsza była reakcja bliskich. Przyjechała jego narzeczona i miała do nas pretensje. Tak zdarza się często. Rodzina w nerwach zarzuca nam, że nie zrobiliśmy wszystkiego tak jak trzeba. Po takich akcjach, już po powrocie do domu, coś mnie gniecie w środku.

Jak rozmawia się z rodziną poszkodowanego?
To jest chyba najcięższe w pracy ratownika. Masz świadomość, że wszystko zrobiłeś dobrze. Ale kiedy mówisz rodzinie, że się nie udało, biegną do poszkodowanego, całują go, płaczą. Wtedy masz świadomość porażki, poczucie, że jesteś do niczego. Miałem taki czas, że nazywali mnie aniołem śmierci. Przez cały tydzień nic się nie działo, a kiedy przychodziłem na dyżur, mieliśmy trzy reanimacje. I trzy zgony.

Potrafisz się wyluzować po pracy?
Staram się. Gram trochę na pianinie, rozmawiam z żoną, czasami wyjeżdżamy gdzieś razem.

Jesteście małżeństwem od dwóch tygodni. Żona się nie boi o Ciebie?
Madzia pracuje na OIOM-ie, jest pielęgniarką, dlatego rozumiemy się bez słów. Nie muszę jej nic tłumaczyć, bo mamy podobny charakter pracy.

A jakie są pozytywy pracy ratownika?
Ostatnio szedłem z żoną na spacer, zaczepiła mnie kobieta z wózkiem i zapytała, czy pamiętam, jak wiozłem ją z maluchem do szpitala. Teraz z dzieckiem wszystko jest w porządku. To są najpiękniejsze chwile - jak ktoś dziękuje za życie. Kocham ten zawód.

Ale zdawałeś na medycynę.
Medycyna jest o tyle fajna, że będąc np. anestezjologiem, możesz latać śmigłowcem, jeździć w karetce, przyjmować na oddziale. Po prostu masz większe uprawnienia, możliwości, możesz piąć się do góry. Lecz z ratownictwa nie zrezygnuję nigdy. To nie jest tylko praca, to też moja pasja - od dziecka. Nigdy nie wiesz, co się wydarzy, nie ma monotonii. Ratownikiem nie jest się tylko na dyżurze, ale 24 godziny na dobę. Gdy idę ulicą i coś się wydarzy, nie mogę tego zignorować. Dlatego w samochodzie wożę torbę pierwszej pomocy, żeby być zawsze przygotowanym. Pewnie, że mam chwile zwątpienia. Jest Wigilia, cała rodzina siedzi przy kolacji, a ja na dyżurze z kawałkiem świątecznego ciasta. Czasami jest tak, że wracam po pracy do domu, kładę się do łóżka, chcę odpocząć, a nagle dostaję telefon, że muszę jechać. To jadę. Przecież nie odmówię.

Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska