Sposób na tanie wakacje pełne przygód

Rozmawiał: Hubert Musiał
Andrzej Dąbrowski zna sposób na fantastyczne wakacje. Jak sam twierdzi - najlepszy. On od 20 lat wyrusza swoim kamperem na południe Europy."Męskiej Rzeczy" sympatyczny piosenkarz opowiada o wyższości kempingu nad wczasami zorganizowanymi

Przyczepa kempingowa jest wpisana w historię nie tylko turystyki, ale też muzyki rozrywkowej. Iggy Pop na kempingu spędził swoje trudne dzieciństwo. Andrzej Dąbrowski, najlepszy muzyk wśród rajdowców i najlepszy rajdowiec wśród muzyków, nie tylko wybrał kampera z rozmysłem. W dodatku własnoręcznie go zbudował.

Powiedział Pan kilka lat temu: "Moja wola przygód zmusza mnie do walki z samym sobą". I jeszcze, że widziałby się Pan w roli korespondenta wojennego. Tymczasem pojawia się Pan nie w relacjach z Iraku, ale z festiwalu opolskiego.
Naprawdę ja to powiedziałem? Rzeczywiście, brzmi to strasznie patetycznie. Ale też nie tyle o wolę przygód tu chodzi, ile o to, że ja po prostu lubię życie. Lubię, kiedy coś się dzieje, a adrenalina buzuje we krwi. Ale z samym sobą walczę niezbyt często: w rajdzie samochodowym albo kiedy nurkuję w morzu. Wtedy trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy podjąć większe, czy też mniejsze ryzyko. Zresztą nie trzeba od razu rajdowych odcinków specjalnych ani morskich głębin. Wystarczy, że jadę na rowerze przez las i kiedy tylko zobaczę stromą górkę, jeden Dąbrowski szepcze mi do ucha: "Gaz do dechy", a drugi mówi: "Zwolnij, wariacie, bo się wypieprzysz i rękę złamiesz". No i człowiek staje przed dylematem.

I co Pan wtedy robi?
Ostatnio zwalniam. W Opolu nie zwolniłem. Po koncercie za kulisami coś mi upadło. Schyliłem się szybko, gdzieś mi strzyknęło i kilka godzin nie mogłem się ruszyć.

Nie jest już Panu tak zielono jak kiedyś? Czy może przestał Pan lubić adrenalinę?
Nigdy w życiu. Dlatego mimo że miałem trzykrotnie uszkodzoną błonę bębenkową, wciąż nurkuję. Wprawdzie już dosłownie na parę metrów i na krótko, ale nurkuję. Adrenalina jest fajna, choć w moim przypadku w zasadzie wiąże się wyłącznie z motoryzacją. Zawsze pociągały mnie jakieś spaliny. W dzieciństwie nie było w Krakowie wyścigów, na których bym nie był.
Mimo to w ubiegłym roku podjął Pan decyzję o zakończeniu kariery kierowcy rajdowego.
Zrobiłem to z rozsądku. Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas już spasować. Mam 70 lat, prawo do darmowego korzystania z komunikacji miejskiej i ja miałbym się ścigać w rajdach? Człowiek wsiada do tramwaju i kanary go nie obchodzą (śmiech). W ubiegłym roku minęło równo 50 lat od mojego pierwszego startu. Uhonorowałem ten jubileusz moim piątym zwycięstwem w rajdzie dziennikarzy i wycofałem się w chwale.

To na pewno, ale czy wycofał się Pan definitywnie?
Tak. W ramach postanowienia sprzedałem nawet suzuki swift, w którym ostatnio startowałem. Dopłaciłem tysiąc euro i kupiłem sobie swój 39. samochód. Tym razem nissana micrę. 1000 cm sześc., klimatyzacja, automatyczna przekładnia, cztery poduszki powietrzne - superluksus, szczególnie na warszawskie korki. To taki prezent na 70. urodziny.

Wymarzony?
Noo, prawie... Wymarzony był ten drugi - bilety na Grand Prix Węgier F1. Cieszę się jak dziecko, bo byłem już na wszystkich ważniejszych rajdach, oglądałem motocyklowe mistrzostwa świata, a F1 jeszcze nigdy nie widziałem. Choć kilkakrotnie dosłownie się o nie ocierałem w Monako w czasach, kiedy regularnie grywałem na statkach. Wyglądało to tak, że wypływaliśmy dosłownie na kilkanaście godzin przed rozpoczęciem wyścigu. Pamiętam, że tor był już ustawiony, a ja chodziłem po nim pieszo i analizowałem. Tak więc trasę znam doskonale, ale samego wyścigu nigdy nie zaliczyłem.

Kiedyś za pieniądze z nagrody za zwycięstwo na festiwalu Interwizji kupił Pan głowicę do sportowego fiata, której nie mógł Pan dostać w Polsce. Dziś Pan się wycofuje. Na co będzie Pan teraz wydawał pieniądze zarobione na muzyce?

Nie jest tego dużo, więc nie będzie wielkich nadwyżek (śmiech). Gram w totolotka, a w zasadzie gram tylko wtedy, kiedy jest kumulacja. Powiem panu, że gdybym wygrał 8 mln zł., gwarantuję, że w ciągu pół roku byłbym czołową postacią polskiej rozrywki. Nagrałbym dwie płyty, a resztę poświęcił na zabawę. No właśnie, my tu sobie rozmawiamy, a ja nie sprawdziłem wyników wczorajszego losowania i być może już jestem bogaczem (śmiech).

Czyli już nie pojechałby Pan fotografować wojny?

Co to, to nie. Wolałbym raczej pojechać kamperem na wakacje.

Dlaczego rajdowiec z krwi i kości i człowiek, który deklaruje, że najbardziej na świecie ceni sobie niezależność, od lat podróżuje po Europie wielką i powolną landarą kempingową? Prędzej posądziłbym Pana o off road...
Właśnie ze względu na niezależność. Off road natomiast to nie dla mnie. Trzeba brodzić w błocie i grzebać się w piasku, a jadąc szybciej po wybojach, człowiek dostaje po kręgosłupie, na co ze swoim stanem kręgów nie mogę sobie pozwolić. Poza tym nie każdy kamper jest landarą. Oczywiście są luksusowe auta kemping- owe za 1,2 mln dol., robione na bazie autobusów z łazienkami wykładanymi kafelkami i oddzielnymi sypialniami, i one faktycznie bywają kłopotliwe w ruchu i podczas parkowania. Ten, którym ja jeżdżę, został zbudowany na konstrukcji samochodu dostawczego. Dzięki temu nie tylko nieźle sprawdza się w trasie, ale też bardzo często mogę go zaparkować na parkingach dla samochodów osobowych. A ja lubię się często przemieszczać. Do podróży nie trzeba też zaraz rozwijać wielkich szybkości. Wystarczy 60-70 km/h.

I to mówi były rajdowy wicemistrz Polski z 1957 roku?
To co innego. Jeśli miałbym teraz jechać po jakimś zamkniętym odcinku, to też jechałbym szybko. Ale po drogach polskich? Nie ma głupich. To znaczy jest ich wystarczająco dużo i beze mnie. Jadąc samochodem kempingowym, doskonale widzę, co się dzieje, i resztki włosów na głowie stają mi dęba. Wyprzedzają na zakazie, na podwójnej linii i jeszcze na zakręcie - to horror i kompletny brak wyobraźni. Za niskie kary. Jakby jednemu czy drugiemu takiemu przyszło zapłacić mandat w wysokości takiej, jak w np. w Danii, od razu by zdjął nogę z pedału gazu.

Kamper to nie tylko swoboda, ale też koszty. Samochód kempingowy nie jest tani: jego wypożyczenie też kosztuje.
To sprawa względna. Wypożyczenie samochodu kosztuje 300 zł za dobę, do tego dochodzą jeszcze koszta paliwa. Dla jednej osoby 10-dniowe wakacje nad Morzem Śródziemnym będą wydatkiem, ale już dla 4-5-osobowej rodziny to sposób na tani urlop. Można wziąć własne wyżywienie: makarony, kaszę, ryż. Warzywa na południu nie są drogie, bywają nawet tańsze niż u nas. Można więc robić smaczne potrawy i jest świetnie, bo odpada cena hotelu.

Chyba niezupełnie, bo zapomniał Pan o opłacie za kemping.
Ale to kwoty groszowe. Poza sezonem, tak jak w ubiegłym roku, kiedy przez Korsykę i Sycylię wybrałem się z żoną na Rajd WRP Sardynii, w ogóle nie ma o czym mówić. A nawet w sezonie są znacznie niższe od wynajęcia pokoju na Helu.

Ale komfort już nie ten, nieprawdaż?
Bynajmniej. W kamperze mam jak w domu. Mam lodówkę na gaz i telewizję satelitarną, mogę na Sardynii oglądać "Telekurier warszawski" w TVP 3. Wiem, jakie wypadki zdarzyły się na ulicach, jakie są ceny cukru w Hali Marymonckiej i że nie nastąpił wybuch gazu w moim bloku (śmiech). Wyjeżdżamy z żoną raz, dwa razy do roku. Trochę jeżdżę sam po Polsce, oglądając wyścigi i rajdy. Czasem też podróżuję kamperem na koncerty i używam go w charakterze mobilnej garderoby podczas imprez plenerowych. Ale tak poważnie, ktoś, kto nie zakosztował karawaningu, nie wyjechał na miesiąc z Polski kamperem albo z przyczepą, nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jaki to jest komfort psychiczny. Jedziesz tam, gdzie chcesz, i o której chcesz godzinie. Człowiek jest sobie sam sterem i żeglarzem, a okrętem jest kamper (śmiech).
Nie zdaje sobie też sprawy z czyhających nań niebezpieczeństw.
Faktycznie w ostatnich latach poziom bezpieczeństwa trochę się obniżył. Wiem, że zdarzają się napady. Ale na to też jest sposób - nie należy jeździć bocznymi drogami i rozbijać się na jakimś pustkowiu, żeby nawet nie wiadomo jak było urokliwe. Na zorganizowanym kempingu albo dużych stacjach paliwowych napady się raczej nie przydarzają. Przynajmniej mnie się nigdy nie przydarzyły. Z wyjątkiem małej przygody w Rumunii 10 lat temu.

???
Zmęczony zatrzymałem się w nocy na poboczu, kiedy się obudziłem, nie miałem dekli i lusterek. Więcej tego błędu nie zrobiłem. Czyli te piękne zdjęcia z kamperem na plaży na tle zachodzącego słońca to tylko wyidealizowane widoczki? Rzeczywistość jest prozaiczna i bezlitosna... To zależy. Byłem w Turcji, Grecji, Portugalii, ale też we Francji. Na południu Europy jest wiele malowniczo położonych kempingów zorganizowanych. Poza tym Grecy i Włosi też dzierżawią na rok miejsca nad brzegiem morza, na których można rozłożyć się obozem. Tak więc rzeczywistość nie zawsze jest brzydka.

Na wszystko ma Pan odpowiedź. A gdzie tak lubiana przez Pana adrenalina? Za kierownicą kampera jest na pewno mniejsza niż w samochodzie rajdowym.
Auto rajdowe wymaga całkowitego skupienia. Wręcz nie można myśleć o niczym innym. W kamperze za to jestem na wakacjach. Jeżdżę spokojniutko. Patrzę z wysokości na kierowców. A w razie wielokilometrowego korka na autostradzie zawsze mogę się położyć. Żona parzy kawę, robi kanapkę i mogę stać choćby do jutra. Wiele razy w żartach proponowałem jej, że moglibyśmy zbić fortunę, gdybyśmy tylko zaczęli z okna kampera sprzedawać naleśniki dla zgłodniałych współkorkowiczów (śmiech).

To dlatego stał się Pan największym propagatorem karawaningu w Polsce?
Propagowałem to już od połowy lat 90., kiedy to tygodnik "Motor" wysłał mnie na salon karawaningu do Düsseldorfu - to największa tego typu impreza na świecie. Tam zrozumiałem, że ten ogólnoświatowy kempingowy zawrót głowy dotrze kiedyś również do Polski. Karawaning w Anglii, Holandii i Niemczech to ogromna gałąź dochodu narodowego. Podróżuje tam w ten sposób cała masa osób, głównie w wieku emerytalnym.

Po prostu przyjechał Pan do Düsseldorfu i na widok kamperów postanowił Pan czymś takim zjeździć Europę?
Najpierw spróbowałem karawaningu, jeżdżąc z pożyczoną przyczepką N-126. Byliśmy w NRD i na Węgrzech, a potem tak połknęliśmy bakcyla i udało mi się kupić własną przyczepkę N - 132. Do Düsseldorfu zaś pojechałem już kamperem. Własnej roboty.
Jak to "własnej roboty"?
Swój pierwszy samochód kempingowy zbudowałem sam na bazie auta dostawczego. Po powrocie z trasy zarobkowej na statkach w 1988 r. za 7 tys. dol. kupiłem w Peweksie avię F21. A potem przez cztery miesiące na parkingu osiedlowym sam sobie urządziłem wnętrze. Ale to był 1988 rok i ogromne trudności w zdobyciu czegokolwiek. Dzięki swoim prywatnym znajomościom i kontaktom tygodnika "Motor", na którego łamach wówczas publikowałem, zdobyłem okna, kuchenkę i lodówkę w fabryce przyczep kempingowych w Niewiadowie. W tej chwili przebudowa dostawczego blaszaka na kampera to bułka z masłem. Wszystko jest: zbiorniki na wodę, lodówki i śrubki.

Jeździ Pan nim do tej pory?
Nie. Avia miała silnik starej generacji, który strasznie kopcił. Nie na trasie, jak był rozgrzany, ale po zapaleniu dosłownie nie dawało się wytrzymać. Pamiętam miny starszego małżeństwa na kempingu w Szwajcarii, kiedy rano mój samochód po zapaleniu tradycyjnie wykaszliwał kłęby niebieskiego dymu. Ostentacyjnie zatykali nosy. Nie wytrzymałem tego psychicznie. Było mi wstyd, bo przecież auto było na polskich numerach, i postanowiłem je sprzedać. Nie było łatwo - rok 1993, auto - stare, a karawaning w Polsce dopiero raczkował. Trzeba było tęgiego amatora. A kiedy się trafił, okazało się, że kupuje mojego kampera po to, żeby przerobić go na… samochód dostawczy. I tak cztery miesiące mojej ciężkiej pracy szlag trafił.Ten, którym jeżdżę obecnie, jest moim trzecim kamperem. Jest najbardziej komfortowy z nich wszystkich, ale też jako jedyny został zrobiony profesjonalnie, a nie chałupniczo. Bo mój drugi kamper, zanim został samochodem kempingowym, był dostawczą mazdą (śmiech).

Jest Pan apostołem karawaningu, a nie uczestniczy Pan w zlotach. Nie lubi Pan ludzi?
Nie przeczę, samo poznawanie ludzi, którzy mają podobne pasje, i wymiana doświadczeń mogą być przyjemne, ale ja… nie lubię ścisku. Przez całe życie spędzone na estradzie obracałem się w tłumie ludzi i aby odpocząć, potrzebuję chwili samotności. Jestem karawaniarzem indywidualistą. Kiedy tylko mogę, wolę robić coś sam. Śmieję się, że to takie moje zboczenie zawodowe.

Czy po 10 latach głoszenia dobrej karawaningowej nowiny może Pan powiedzieć, że kamper trafił pod polskie strzechy?
Jeszcze nie, ale jest na dobrej drodze. Kiedy zaczynałem, temat nie cieszył się wielką popularnością wydawców. Dziś karawaniarze mają własne pismo. Mało tego, półtora roku temu na Allegro samochodów kempingowych i przyczep było góra 90. Dziś jest koło 300 i rzeczywiście trafiają się okazje. Ludziom majętnym zamiast mercedesa 4X4 za 350 tys. zł radziłbym kupić bardzo eleganckiego kampera na bazie forda czy fiata za 220 tys. Ja na przykład nigdy nie kupiłbym innego samochodu. Nawet jeśli miałby to być mój jedyny wóz, wybrałbym niewielkie auto kempingowe, którym mógłbym się i poruszać po mieście, i zwiedzać Europę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl