Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Wspomnienia Zygmunta Wasilewskiego (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Wspomnienia Zygmunta Wasilewskiego
Wspomnienia Zygmunta Wasilewskiego Archiwum rodzinne
Dziadek Józef wyjechał do Stanów Zjednoczonych i tam został zamordowany. Tadek i Zygmunt marzyli o rowerach, a Gienek o szkole oficerskiej - wspomina Zygmunt Wasilewski.

Kiedy ostatnio tu byłem, miałem posłuchać o historii Pana rodziny, a wyszła z tego historia rodziny Pana żony Wandy. Dziś usłyszę o Panu? Z tego co wiem, słynie Pan z pasji kolekcjonerskiej?
O kolekcjonerstwie chyba wszystko już powiedziałem i już mnie opisywali w gazetach.

Ja jednak przypomnę. Pierwszą Pana pasją kolekcjonerską była biała broń. Później zainteresował się Pan rzeźbą wysp Azji i Pacyfiku. Nadal Pan powiększa swoje zbiory?
Zdarza mi się coś jeszcze kupić, ale bardzo rzadko. W Lubelskim Klubie Kolekcjonerów też spowolniliśmy trochę działalność. Czasy się zmieniły i prawie nikt już nie interesuje się kolekcjonerstwem. Poza tym nie wychodzimy już z naszymi zbiorami na zewnątrz.
Kiedyś organizowaliśmy wystawy, spotkania. Dziś, kiedy chcemy zorganizować wystawę, musimy za wszystko płacić.

No ale widzę, że nadal wszystkie Pana szable lśnią i dumnie wiszą na ścianach.
Wiszą i wywołują wspomnienia.

Pytałem Pana ostatnio o najbardziej "niebezpieczny" eksponat na ścianie.
Mam ponad sto dwadzieścia eksponatów. Wszystkie były skuteczne i dobrze spełniały swoją rolę, ale pewnie wskazałem wtedy kindżał kaukaski, zwany berutem. W odpowiednich rękach była to wyjątkowo skuteczna i niebezpieczna broń, jest to długi nóż o dwusiecznej głowni. Ofiara nie miała żadnych szans. Ostatnio znalazłem pamiątkę po swoich podróżach, podczas których zbierałem te moje eksponaty. Dziennik z podróży po azjatyckich republikach byłego Związku Radzieckiego. Zwiedziłem Syberię, jezioro Bajkał, Irkuck, Omsk. Na koniec pojechaliśmy do Australii, w odwiedziny do swoich córek i tam z żoną zachwyciliśmy się rzeźbą ludów Azji i Pacyfiku. To też zaowocowało słuszną kolekcją i książką na ten temat.

No dobrze - kolekcja, ale przyszedłem po historię Pana i rodziny.
Na pewno nie jest tak ciekawa jak mojej żony. Pochodzę z powiatu lubartowskiego, z miejscowości Zabiele. Mieszka-liśmy kilkadziesiąt metrów od linii kolejowej i od tych pociągów uciekaliśmy później jak najdalej. A rodzice, jak rodzice, tata Antoni i mama Janina. Byli niewykształconymi ludźmi i mieli gospodarstwo. Choć muszę przyznać, że tata był wyjątkowo zaradnym i ciekawym świata człowiekiem. Przed wojną był w wojsku i służył w Korpusie Ochrony Pogranicza. Wrócił do domu i jakoś skojarzyli się z Janiną z domu Szczygieł. Ale historia rodziców mojej mamy jest ciekawsza.

Zatem słucham.
Dziadek Józef był kowalem. Kupił w Zabielu gospodarstwo, a że kowal to w tamtych czasach była niezła fucha, to szybko udało mu się wybudować dom i rozbudować kuźnię. Rozwijał się i powiększał majątek, ale w pewnym momencie stwierdził, że trzeba jeszcze bardziej powiększyć ten majątek. Zabezpieczył finansowo rodzinę, spakował się i wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Załapał się z tą pierwszą, wielką falą emigracji na początku dwudziestego wieku.

No ale przecież miał dobry zawód.
Był bogaty, ale widocznie uznał, że tam zarobi więcej i jak słyszałem z opowieści rodzinnych, chciał się rozwijać. Pisał do rodziny i przysyłał pieniądze. Mieszkał gdzieś w okolicach Waszyngtonu. Pisał i obiecywał, że jak zarobi wystarczająco dużo, to wróci do rodziny. W końcu wysłał list - wsiadam na statek tego i tego dnia i wracam do was, do domu. Zapakował całą gotówkę i swój dobytek i wsiadł na statek. Niestety, te pieniądze go zgubiły. Został napadnięty i zamordowany. Jego syn Bolesław jakiś czas po drugiej wojnie wybrał się do Stanów i odnalazł grób ojca. Nawet dokumenty udało mu się znaleźć gdzieś w archiwach. Ale tylko tyle. Niczego więcej się nie dowiedział, ponad to, co rodzina wiedziała. Niczego więcej nie rozszyfrował.

Początek dwudziestego wieku i rodzina Szczygłów zostaje sama.
To były już jakieś lata dwudzieste. Oczywiście wszystko się urwało. Rodzina została, a że pola nie mieli wiele, a w kuźni nikt nie potrafił pracować, to wszystko zaczęło się sypać. Córki powychodziły za mąż. Janina, moja mama, została z mężem w Zabielu, a syn Szczygłów Bolesław wyjechał do Lublina. Był dosyć bystrym i rozgarniętym chłopakiem, więc szybko zaczął tu jakoś funkcjonować. Załapał się do jakiejś Kasy Społecznej. Tam pracował i kończył kursy w syndykatach bankowych. Pracował, uczył się i rozwijał. Już po wojnie został dyrektorem banku.

Wspomniał Pan, że Janina i Antoni pracowali na gospodarstwie w Zabielu.
Tam mieszkali i w 1933 roku urodziłem się ja. Pamiętam, kiedy zaczęła się wojna, siódmego września było u nas bombar-dowanie linii kolejowej Lublin - Lubartów. Bomby spadały pięćdziesiąt metrów od naszego domu. Pamiętam to dokładnie, a później kolejne wspomnienie, kiedy kawałki ciał wisiały na drutach telefonicznych.

Od tych bomb siódmego września?
Nie. Partyzanci chcieli wysadzić transport kolejowy. Tam był most, a dalej przejazd kolejowy. Założyli miny na moście i nieśli kolejną, aby podłożyć na przejeździe. Było ślisko, potknęli się i mina wypadła im z rąk. Rozniosło czterech chłopaków na odległość jakichś stu pięćdziesięciu metrów. Kawałki ciał znajdywaliśmy później na polach. Tata też zaangażował się w działalność konspiracyjną. Był dowódcą plutonu stacjonarnego AK. Zresztą, w lasach lubartowskich i parczewskich była cała masa partyzantów. Powiem panu ciekawostkę. W tym rejonie na odcinku około ośmiu kilometrów, na trasie Brzeźnica Bychawska - Gródek, został pobity swoisty rekord podczas okupacji.

Jaki rekord?
Rekord w liczbie wysadzonych pociągów. Na tej trasie "poszło" siedem składów. Właśnie w ten sposób udzielał się mój tata. Po wojnie dał sobie spokój z partyzantką i został sołtysem, a później wójtem.

To chyba rodzinie powodziło się w miarę dobrze.
Oj, panie! Było jak było. Głodnym się nie chodziło i tyle, ale kiedy ojciec trafił podczas okupacji na Majdanek, to zaczęła się u nas bieda. Głód, że lepiej nie wspominać.

Pan miał wtedy jakieś osiem lat.
Byłem dzieciakiem. W 1939 roku poszedłem do szkoły pierwszego października, jak zresztą wtedy wszystkie dzieci. Ale jaka to była szkoła! Nauczyciel mieszkał u gospodarza w tak zwanym "alkirzu", a w głównej izbie była klasa. Uczyłem się do czwartej klasy, bo tylko tyle można było wtedy się uczyć. Piątą i szóstą robiłem już po wyzwoleniu. Miałem taką sytuację, że już po wyzwoleniu, zawiadowcą stacji kolejowej w Brzeźnicy Bychawskiej został pan Lipowski, którego żona była nauczycielką. I widzi pan, tak się jakoś układało, że miałem szczęście i wszystko powoli mi w życiu wychodziło. Jako, że uczyłem się dobrze, to pani Lipowska wzięła mnie, żebym uczył pierwsze klasy. Szło mi dobrze i kiedy Lipowscy przenosili się na inną stację do Bezwoli, wzięli mnie ze sobą, bo tam była szkoła sześcioklasowa. W ten sposób udało mi się wyedukować.

Wrócił Pan do domu i co dalej?
Wkrótce po tym trafiłem do Lublina. Tak się złożyło, że z kolegą Tadziem Sieńko postanowiliśmy, że kupimy sobie rowery. Z tym, że rodziców Tadzia było stać na rower, ale ojciec nie chciał mu kupić. Mnie z kolei nie było stać zupełnie. Postanowiliśmy więc, że pojedziemy do Lublina do pracy. W tym czasie budowano chłodnię obok rzeźni przy ulicy Łęczyńskiej. No i myśmy poszli tam pracować. Co to była za robota! Dźwigów nie było, więc cegły nosiliśmy na plecach, na tak zwanych nosiłkach, a starsi robotnicy, dla żartu, dokładali nam jeszcze cegły. Zakład dawał nam "zagęszczoną zupę", a kolację i śniadania musie-liśmy zapewnić sobie sami. Kupowało się bułkę chleba, popijało herbatą i jakoś się żyło. Pamiętam, jak zostawialiśmy na noc pół bochenka chleba, rano się budziliśmy i znajdywaliśmy tylko skórkę, bo po baraku szalały szczury. No, ale w końcu zarobiliśmy wystarczająco dużo pieniędzy, więc Tadzio poszedł na targ przy Lubartowskiej i kupił ten wymarzony rower. Wsiadł na niego i pognał do Lubartowa.

A Pan?
Nie kupiłem, bo musiałem te parę złotych odłożyć na życie. Wujek załatwił mi pracę w fabryce gwoździ i łańcuchów przy ul. Łęczyńskiej. Zamieszkałem u niego w kamienicy na rogu Łęczyńskiej i Skibińskiego. To była kamienica pana Kurdziela. Miałem u wujka kawałek łóżka w kuchni i pracę w fabryce. Dla młodego chłopaka ze wsi to było już coś! Spawarki, silniki - interesowało mnie to i pociągało. W końcu udało mi się pójść do szkoły zawodowej. W zakładzie działał ZMP i jakiś ich agitator zaproponował mi naukę. Panie! Dla mnie to było bardzo wiele. A co ja mogłem wtedy wiedzieć o ZMP, partii i całej reszcie! Przewodniczący ZMP zawiózł mnie do dyrektora szkoły elektrycznej przy ulicy Okopowej i w ten sposób zacząłem się uczyć. To już było dla mnie wyższe wtajemniczenie zawodowe. W szkole pracował jako nauczyciel pan Szwetner, który miał zakład elektrotechniczny przy ulicy Pięknej. Poszedłem do niego pracować i jakoś żyłem. W końcu jednak stwierdziłem, że idę do szkoły wojskowej. To też za sprawą ówczesnych agitatorów.

Do wojska w tamtych czasach? Co na to tata, który miał przeszłość akowską?
Wie pan, te czasy są trudne do jakichkolwiek rozliczeń i ocen. Jak to się mówi, w dzień rządzili jedni, a w nocy drudzy. Ojciec jak się dowiedział, że chcę pójść do wojska, to się wściekł, no ale cóż mógł zrobić. Zapisałem się do szkoły oficerskiej w tajemnicy przed nim, a wiadomo - te wszystkie sprawy załatwiał wtedy Urząd Bezpieczeństwa. Historia była taka. Po skończeniu szkoły elektrycznej pojechałem do rodziców na wakacje. Poszliśmy za tory kolejowe z mamą i tatą, aby kosić żyto. W pewnym momencie przyjechał listonosz z wielkim listem zaadresowanym do Zygmunta Wasilewskiego. Tata wziął kopertę i przeczytał - Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Coś ty tam narozrabiał?! - krzyknął, a mama aż przysiadła z wrażenia na snopku. No, ale cóż mieli robić. Skończyłem szkołę oficerską w Legnicy i od razu poszedłem do pracy.

Czyli tata musiał się w końcu pogodzić z wyborem syna.
Jak mówiłem, czasy były podłe. Opowiem panu historię mojego kolegi ze wsi. Było ich w domu siedmioro rodzeństwa, bieda aż piszczała. Kiedy przyjechałem na urlop ze szkoły, Gienek Aftyka przyszedł do mnie i zaczął się skarżyć. Nie miał żadnych perspektyw na wsi i zupełnie nie wiedział, co dalej robić. Co mu poradziłem? Powiedziałem, żeby poszedł do wojska, a stamtąd do szkoły oficerskiej. Tak też zrobił. Dostał się do szkoły oficerskiej i przyjechał na pierwszy urlop. Kiedy wyjeżdżał, pożegnał się z rodziną i poszedł na stację. Uszedł jakieś pięćdziesiąt metrów i go zastrzelili. Panie, i jak tu rozliczać tamte czasy. Cóż ten chłopaczek był winien. On zwyczajnie chciał się wyrwać z wielopokoleniowej, wiejskiej biedy! Ja też, kiedy przyjeżdżałem do rodziców, to nocowałem u cioci, żeby mnie nie znaleźli ówcześni partyzanci. Byłem w tamtym czasie w wojsku i się tego nie wstydzę. Od wielu lat próbujemy rozliczać czasy socjalizmu, ale na którą stronę by nie rozliczać, to najważniejsze jest, że zawsze, w każdej sytuacji, trzeba być po prostu człowiekiem. Tak to wszystko wyglądało z mojego punktu widzenia.

I Pan starał się tego trzymać?
Tak i to, co osiągnąłem, mogę spokojnie nazwać życiowym sukcesem. Pracowałem w Olsztynie, Gdańsku, Parczewie, Lubartowie, w Lublinie i Kraśniku. Z Kraśnika poszedłem do cywila. Mimo tego, że musiałem dojeżdżać do pracy, rodzina była zawsze najważniejsza i to mnie ratowało. Większość kolegów, którzy ze mną pracowali, nie potrafiło sobie ułożyć jakoś życia poza pracą. Wracali do domu, poczytali gazetę, pooglądali telewizję i zazwyczaj sięgali po kieliszek. To było rozwiązanie wszystkich życiowych problemów. Ja tak nie potrafiłem.

W końcu przyszła emerytura.
Oj, już długo jestem emerytem. Karierę zakończyłem w 1981 roku. Przez pierwszy rok nie robiłem nic. Jeździłem na ryby i grzyby. W końcu mi się to znudziło. Wspólnie z kolegą wydzierżawiliśmy cegielnię w Rudniku i działaliśmy tam jakiś czas. Z tego okresu mam ogromną satysfakcję, bo z naszej cegły zbudowano szkołę podstawową w Czemiernikach. No i oczywiście zaczęliśmy z żoną podróżować. Stąd ta kolekcja rzeźb Azji i Pacyfiku.

To zdjęcie Pana żony?
Tak. Poznałem ją w Legnicy, kiedy byłem na jakimś kolejnym kursie doszkalającym. Siedziała w kawiarni z koleżanką. Jak je zobaczyliśmy, to zapytaliśmy, czy możemy się przysiąść... ale żona nie chce, żebym o niej opowiadał. Dość powiedzieć, że jesteśmy już razem pięćdziesiąt lat, a o Wandzie mogę powiedzieć, że to też mój życiowy sukces.

Rozmawiał Marcin Jaszak


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski