Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ponura tajemnica rodziny

Katarzyna Kamińska
Dom na poznańskich Podolanach świeci pustką, rodzice nie chcą już z nikim rozmawiać...
Dom na poznańskich Podolanach świeci pustką, rodzice nie chcą już z nikim rozmawiać... Grzegorz Dembiński
"Jestem córką tego pana i wiem, co znaczy żyć z tym chorym i brutalnym mężczyzną". "Nadal trzęsę się ze strachu i bezsilności, jaką czuję, myśląc o tym człowieku" - listy podobnej treści od dwóch kobiet dotarły wczoraj do "Głosu Wielkopolskiego". Obie są dorosłymi już córkami Marka Ł.

O nowym życiu swojego ojca kobiety mieszkające za granicą dowiedziały się z naszych artykułów za pośrednictwem rodziny w Polsce. Jak mówią - zdecydowały się na kontakt, bo przekonane są, że trzeba działać, póki nie doszło do tragedii.

Jedna z nich zgadza się na rozmowę. - Mieszkaliśmy z ojcem w Niemczech - opowiada. - Gdy mu się coś nie spodobało, tłukł wszystko, co miał pod ręką: nieważne, czy były to szklanki, czy dzieci.

Pod jednym dachem pod koniec lat 80. ubiegłego wieku żyło czworo dzieci z dwóch związków, Marek Ł. i jego ówczesna partnerka.

- Gdy miałam 17 lat, uciekłam od niego z młodszą siostrą, bo bałam się jego ciągłej przemocy -
opowiada w liście druga kobieta. - Niestety, mam tylko jeden dokument potwierdzający, że bijąc mnie, złamał mi ząb i miałam pęknięte kości w paru miejscach. A powodem jego rozdrażnienia był brak w domu kawy. Tak było codziennie.

Kobieta twierdzi, że niemieccy pracownicy socjalni i policja wiedzieli o wszystkim, ale nie interweniowali, bo sprawa dotyczyła Polaków, a nikt nie chciał mieszać się w rodzinne sprawy obcokrajowców.

- Cztery lata, jakie spędziłyśmy z ojcem, były brutalne, nierealistyczne, była to tragedia - opowiada druga córka. - Uciekłyśmy od niego, a potem dowiedziałyśmy się, że nasze przyrodnie rodzeństwo i matka zrobili to samo i ukrywali się przed nim. A on, nie mogąc ich odnaleźć, wrócił do domu, wygonił z domu swoją matkę i jej brata i zamieszkał sam.

Resztę historii swojego ojca jego córki poznały z artykułów. Stąd dowiedziały się, że dwójka jego dzieci nie żyje, a czwórkę odebrano. - Całe szczęście, że te dzieci nie mieszkają z nim - to zdanie w rozmowie i w liście jest podkreślone kilkakrotnie. - On już wystarczająco wielu osobom zmarnował życie.

- Przyznaję, że o przemocy w rodzinie w Niemczech słyszeliśmy wcześniej - przyznaje Lidia Leońska z Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. - Mówiła o tym matka Marka Ł., która interesowała się losem jego dzieci i odwiedzała je w placówkach opiekuńczych. Nie mieliśmy jednak żadnego potwierdzenia tych informacji.

Znalezienie Marka Ł., a tym bardziej nakłonienie do rozmowy okazało się niemożliwe. Dom na Podolanach wygląda na opuszczony - furtka zaryglowana jest za pomocą skomplikowanego mechanizmu składającego się z listewek i drutów. W oknach sąsiadów poruszają się firanki, ale nikt się nie zjawia. W szpitalu u Agnieszki i dziecka Marek Ł. bywa wprawdzie codziennie, ale - jak twierdzi opiekujący się noworodkiem dr Tomasz Sioda - kategorycznie nie chce rozmawiać już z nikim. Podobnie reaguje Agnieszka. Jednak gdy słyszy o córkach z poprzednich małżeństw oskarżających jej partnera o znęcanie się mówi:

- To nie moje życie. Mnie to przecież nie dotyczy.
Odwraca się i wchodzi do sali, gdzie popłakuje jej syn - wciąż bezimienny. Zapytana o imię, zdąży jeszcze tylko odpowiedzieć:

- To nie jest tak, że my sobie po prostu nadajemy dowolne imię. Ono musi się pojawić samo i przyjść do dziecka.

Jedna z córek z poprzednich związków mówi tymczasem, że z przerażeniem czytała, że poprzednie dzieci nosiły imiona Edith i Herman.

- To jakiś horror - mówi trzęsącym się głosem. - W czasie gdy mieszkaliśmy razem, ojciec jeszcze normalnie pracował. W stolarni. I takie imiona nosili właściciel tej stolarni i jego żona. Oboje już dawno nie żyją.

Agnieszka nie chciała też słuchać o prośbach matki, by wróciła do rodzinnego domu z dzieckiem, bo zawsze jest tam dla niej miejsce. Dla niej i dla jej dziecka.

- Nigdy nie zamykałam przed córką drzwi - mówi 58-letnia matka. - Nie wymeldowałam jej i nie wymelduję, zawsze może tu wrócić. Od 11 lat czekam na to.

Kobieta opowiada, że Agnieszka poznała Marka Ł. w kawiarni, gdzie pracowała jako bufetowa.
- Ona jest technikiem żywienia zbiorowego, mogłaby pracować - mówi. - On też przecież ma dobry zawód - stolarzem jest naprawdę dobrym.Taką piękną kołyskę zrobił dla ich córki. Zachwycona byłam.

Najstarsza dziewczynka (obecnie już prawie 11-letnia, adoptowana) pierwszy rok życia spędziła bowiem w Czempiniu, rodzinnym domu Agnieszki.

- Jeszcze torcik na roczek dostała i wtedy Agnieszka powiedziała, że jedzie do Poznania układać sobie życie - opowiada jej matka. - Byliśmy tam jeszcze na jej urodzinach, z tortem, z jedzeniem. Mówiłam im wtedy, że przede wszystkim powinni doprowadzić dom do porządku. Można wieść skromne życie, ale w domu powinno być czysto, dom powinien być domem, a nie chlewem. "Ubogo, ale chędogo", jak mawiała moja matka. A przy jego fachu i zdolnościach to mieszkanie powinno być wyrzeźbione, jak perełeczka. Ale oni nie słuchali.

Matka Agnieszki opowiada, że później córka nie chciała już utrzymywać z nią kontaktów.
- Bardzo nad tym cierpię - mówi kobieta. - Przecież u mnie jest Norbert, dwa latka niedawno skończył, opowiadam mu, że jego mama Aga takiego maluszka urodziła, że jest w szpitalu.
Matka Agnieszki została ustanowiona rodziną zastępczą dla jej syna. Pozostałe dzieci zostały już przekazane do adopcji.

- Odwiedzałam dziewczynki w rodzinie zastępczej w Poznaniu, do Hermana chodziłam do domu dziecka, bardzo chciałam z nimi mieć kontakt - opowiada matka Agnieszki. - Ale już tego kontaktu nie mam. Dzieci zostały adoptowane.

- Jak można tak bezmyślnie dzieci płodzić? - irytuje się kobieta. - Trzeba przecież myśleć o ich przyszłości, o jakimś zabezpieczeniu, o przyniesieniu czegoś do domu. Niepojęte, żeby mężczyzna w tym wieku (Marek Ł. jest o rok starszy od rodziców Agnieszki) nie pracował, chodził do lasu, leżał i odpoczywał. A rękę po pieniądze wyciągał do swojej matki!

Okazuje się bowiem, że Marek i Agnieszka regularnie wspomagani byli finansowo przez 84-letnią matkę mężczyzny oraz jego 75-letniego wuja.

- Babcia stale płaci za nich rachunki - opowiada matka Agnieszki. - Bo to nieprawda, że w tym domu prądu ani gazu nie ma. Sama pamiętam jakie bułeczki, jakie chlebki Agnieszka wypiekała...
A o babcię i wujka najbardziej boją się córki Marka Ł.

- Mój wujek wielokrotnie został pobity i wyrzucony z własnego domu - czytam w liście jednej z córek.

Tymczasem w szpitalu wojewódzkim w Poznaniu wciąż przebywa siódme, nowo narodzone dziecko Marka Ł.

Stan dwutygodniowego chłopczyka jest już znacznie lepszy, ale wciąż nie zapadła decyzja o wypisaniu go do domu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski