Polscy najemnicy na Ukrainie? Dla kogo pracują byli żołnierze

Anita Czupryn
Amerykańskie firmy proponują polskim weteranom wojskowym kontrakty w ekstremalnych strefach.

Informacje o tym, jakoby separatyści samozwańczej Republiki Donieckiej na Ukrainie zatrzymali zagranicznych najemników, wśród których znajdują się też Polacy, obiegły ostatnio światowe i polskie media. I mimo zdementowania tych wiadomości przez polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie ustają coraz to nowe wieści o tym, że na Ukrainie za pieniądze działają wynajęci żołnierze, i jak wirus tego typu opowieści nadal rozprzestrzeniają się w sieci. Publikowane są nawet "dowody" w postaci np. zdjęcia Jerzego Dziewulskiego, którego ponoć miano w ubiegłym tygodniu sfotografować w Słowiańsku, przedstawiając go jako doradcę ds. bezpieczeństwa byłego prezydenta Polski, eksperta antyterrorystycznego przeszkolonego w USA, Izraelu, Francji i Niemczech, szefa własnej firmy ochroniarskiej. I nie jest istotne, że opublikowane zdjęcie niewiele przypomina Jerzego Dziewulskiego. Rosyjskiej propagandzie chodzi o to, aby szkodzić Polsce za pomocą czarnego PR. - Rosyjskie służby mistrzowskie w dziedzinie dezinformacji usiłują posuwać się jeszcze dalej poprzez swoją niezwykle sprawną agenturę wpływu utrzymywaną w zachodnich, mainstreamowych mediach. Nie dosyć, że sami stosują taktykę ukrytej wojny, to usiłują tym razem wykreować obraz konotacji polskiego rządu, który rzekomo wysyła rodzimych najemników na ulice Ukrainy do zaogniania konfliktu - mówi w rozmowie z "Polską" oficer Wojska Polskiego ppor. Przemysław Klimas.

Epatowanie opinii światowej oskarżeniami, iż na Ukrainie działają "polscy najemnicy", zawsze pozostawia cień domniemania, iż coś może być na rzeczy - podkreślają wojskowi. Wszak oczywiste jest, iż każde państwo czerpie siłę ze słabości swego sąsiada. Stąd zrzucanie winy za krew na ulicach miast wschodniej Ukrainy na rzekomych polskich najemników w ocenie obserwatorów zachodnich może komplikować ich ocenę realnej sytuacji. - Oczywiście nie da się wykluczyć, iż wśród najemników tzw. Private Military Contractors zatrudnianych przez amerykańskie firmy powstałych m.in. na bazie byłej BLACKWATER nie ma Polaków. Do obsługi kontraktu na Ukrainę firmy mogą wysłać przykładowo 400 Amerykanów, 200 Brytyjczyków, 50 Niemców, 20 Afrykańczyków i 3 Polaków. Rosji zależy na uwypukleniu i epatowaniu świata obrazem zaogniającej konflikt Polski, stąd usiłuje prefabrykować niezaistniałe obiektywnie fakty. Czy podano konkrety? Jacy Polacy, skąd, gdzie? Ktoś stwierdza, że wśród pojmanych było dwóch Polaków. To ewidentna propaganda, bo nie podano żadnych dowodów. Rosyjskim służbom zależało, żeby w świat poszła fama, że Polacy ingerują i mieszają na Ukrainie. Zatem nie ma o czym mówić, a nawet gdyby były to fakty - decyzje tych osób stymulowane wysokim wynagrodzeniem mają charakter jedynie prywatny i odpowiedzialność żadnego narodu, rządu ani państwa nie wchodzi tutaj w grę. Czy rząd ma odpowiadać za to, że znajdzie się taki indywidualista, który podejmuje się takich działań? Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie - powinni usłyszeć teraz oburzeni Rosjanie. A Polacy powinni zrozumieć, jak ważną inwestycją dla bezpieczeństwa naszego państwa jest silnie dofinansowany i funkcjonujący wywiad i kontrwywiad, i dążyć do wzmacniania tychże właśnie instytucji - zaznacza wojskowy.

Bycie najemnikiem oznacza, że nie ma etosu, nie ma poczucia misji, nie ma dzieła, z którego można byłoby być dumnym

Konkretów dotyczących ewentualnych polskich najemników na Ukrainie więc nie znamy, ale w mediach głośno jest o prywatnej firmie Greystone czy ACADEMI (następczyni BLACKWATER) miałaby na Ukrainie zatrudniać kilkuset wyszkolonych byłych żołnierzy, którzy przyjęli takie kontrakty. Jak dowiedziała się "Polska", również i nasi, świetnie wyszkoleni żołnierze, po służbach w jednostkach specjalnych, otrzymują propozycje pracy od Greystone. Firma na swoich stronach chwali się, że posiada starannie dobrany personel doświadczony w elitarnych organizacjach, pochodzący z organów ścigania, wojska czy rządu. Zajmują się oceną ryzyka, zbieraniem informacji, tworzeniem strategii i realizacją procesów w celu rozwiązywania problemów biznesowych jej klientów - celebrytów, polityków i wielkich korporacji. - Dostałem już dwie oferty pracy od Amerykanów, od firmy Greystone. Nie podjąłem rozmów, bo jestem patriotą. Ale inni, dlaczego nie? Każdy musi jakoś żyć. Państwo nas wyprodukowało i kopnęło. Dla mnie jednak otrzymanie takiej oferty jest przykre. Miałem ideały, interesowałem się historią, chciałem się realizować. Posiadam stopień oficerski, znajomość języka angielskiego na poziomie wystarczająco dobrym, pełną zdolność psychofizyczną potwierdzaną na wysokim poziomie od lat, mimo tego w kraju nie znajduję wykorzystania. Widocznie są jakieś inne kryteria - mówi mi 37-letni żołnierz z południa Polski. Zaznacza jednak, że często ci żołnierze, którzy chętnie opowiadają o swoich kontraktach za granicą, to krzykacze, którzy może i chcieliby tak pracować, a jeśli nawet pracują, to robią niewielkie rzeczy, manifestując, że biorą udział w czymś wielkim. Prawdziwi najemnicy, świetnie wyszkoleni ludzie wywodzący się z elitarnych jednostek zarabiają za granicą ogromne pieniądze, ale się tym nie chwalą.

- Ich priorytety to nie tylko kwestia finansowa - mówi kolejny rozmówca "Polski", związany z wojskiem, który również nie chce podawać nazwiska. - To też przygoda, fascynacja działaniami zbrojnymi w strefach konfliktów wojennych. Choć finanse są raczej na pierwszym miejscu. Takie jest życie, wiadomo. Często ci ludzie mają poczucie , że poświęcili krajowi swoją młodość, najlepsze lata, najlepszą energię, a na koniec dostali kopa w tyłek albo jałmużnę. Choć osobiście uważam, że uposażenie żołnierza także na emeryturze nie jest złe. Ale życie w Polsce jest trudne, więc są poszczególne osoby, które takie decyzje podejmują.
Nieoficjalnie mówi się, że można podjąć kontrakty np. u wybrzeży Somalii na rejsach towarowych, gdzie działają różne firmy, głównie brytyjskie, ale powstały też i malutkie polskie. Robi się specjalne licencje ochroniarskie i można wtedy pracować jako ochrona statku, np. tankowca. - Zdarzały się na te statki napady piratów, teraz to raczej wyeliminowano, ale armatorzy cały czas opłacają najemników, i to dosyć dobrze, bo jedna z niższych pensji to 10 tys. zł miesięcznie. A to oznacza 3 tygodnie w rejsie, potem tydzień w porcie przy przeładunku i noclegi w opłaconym przez przewoźnika hotelu. A do tego w kraju na konto wpada emerytura komandosa z wojsk specjalnych - opowiada nasz rozmówca. Niemniej jednak zwykły podoficer, który w ostatnich latach poszedł na emeryturę i z dodatkami za jednostkę specjalną i wysługę po 15 latach dostaje 2 tys. zł. - Trzeba dorobić. Mam rodzinę, dzieci, czuję się młody, silny, wyszkolony i mam swoją ambicję. Miałbym iść do budki ochroniarza za 1200 zł, siedzieć i dziadzieć? Tego żaden z nas nie wytrzyma - mówi kolejny z byłych żołnierzy. Stąd w tym środowisku koledzy często wymieniają się informacjami, gdzie mają możliwości. A takie są na przykład w Dubaju.

- Tam jest mnóstwo bogatych ludzi, dla których w dobrym tonie jest, aby pokazywać się publicznie w otoczeniu białych ochroniarzy z Europy Środkowo-Wschodnie. Zatrudnienie czterech Polaków po służbach w jednostkach specjalnych świadczy o jego statusie. Robota może mało ryzykowna, ale za to dobrze płatna. Warunek podstawowy to dobra znajomość języka angielskiego, ale z tym, zwłaszcza po doświadczeniach misji w Iraku i Afganistanie, wśród polskich żołnierzy jest coraz lepiej. Wśród polskich najemników zdarzają się oczywiście i tacy wariaci, którzy pchają się w strefy konfliktów, ale za ochronę VIP-a, konwojowanie ważnych dokumentów czy sprzętu otrzymują 500 funtów za dobę. I tu już angielski nie jest taki ważny - wystarczy rozumieć podstawowe polecenia.- Strefa wojenna jednakże rządzi się innymi regułami i tam w efekcie najważniejsze jest przetrwanie. Kiedy myśli się o ratowaniu głównie siebie, w sytuacjach ekstremalnych dochodzi do zwyrodnień. Ludzie, którzy się na coś takiego decydują, nie występują pod godłem żadnego państwa, flagi, nie ma tam zasad honoru, nie ma idei. Są jedynie pieniądze, i to jest praca stricte dla pieniędzy - mówi oficer WP. Dodaje: - Prywatne firmy potrzebują ludzi w ekstremalnych strefach, ale bycie najemnikiem oznacza, że nie ma etosu, nie ma poczucia misji, nie ma dzieła, z którego można być dumnym.

Wydaje się jednak, że czasy, kiedy Polacy szturmem zaciągali się do Legii Cudzoziemskiej, i to jeszcze w okresie, kiedy w Polsce było to nielegalne, już minęły. Teraz na służbę w armii cudzoziemskiej można uzyskać zgodę MON, a po zakończeniu kontraktu wrócić spokojnie do Polski, bez obaw, że się będzie ściganym przez prawo. Wcześniej było to przestępstwo, ale mimo to wśród żołnierzy panowała opinia, że Polacy to dominująca grupa - 50 proc. rekrutów w Legii Cudzoziemskiej miało pochodzić z Polski. Ale potem do Legii napłynęło sporo Rosjan. Dziś można spotkać w Legii Cudzoziemskiej osoby na wyższych stanowiskach podoficerskich z polsko brzmiącymi nazwiskami, ale liczba Polaków procentowo zmalała. W środowisku żołnierskim chodzą różne słuchy na temat np. generałów, którzy po odejściu ze służby, przejściu na emeryturę, mieli zakładać firmy wysyłające byłych żołnierzy w strefy zagrożenia wojennego i sytuacji kryzysowych. Ale o tym, czy to faktycznie doszło do skutku, już się nie mówi.

Mówi się za to o tym, że przyczyną tego, iż byli, dobrze wyszkoleni żołnierze szukają zarobku za granicą, jest brak możliwości ich zagospodarowania w Polsce. - Wynika to z pośpiesznego systemu zlikwidowania poboru powszechnego za czasów ministra MON Bogdana Klicha, a nie zastosowano żadnego substytutu w to miejsce. Postawiono na nowoczesną zawodową armię, która miała mieć doskonale wyposażony kontyngent w operacjach międzynarodowych w ramach NATO, ale już nie w ramach ONZ, z czego minister Klich zrezygnował - z misji na Wzgórzach Golan, w Syrii. - Szkoda, że tak się stało, bo te akurat misje były finansowane przez ONZ, państwo polskie nie ponosiło kosztów. A z punktu widzenia wymiany doświadczeń, diagnozy sytuacji lokalnej w egzotycznych krajach były one dla żołnierzy bardzo interesujące - mówi były wojskowy.

Dziś, jak pokazuje rozwój sytuacji na Wschodzie, nie mieli racji ci sceptycy, którzy uważali, że armia to zbytek, wojsko w Polsce jest niepotrzebne, a liczy się gospodarka. - To tak, jakby powiedzieć, że nie muszę ubezpieczać samochodu, bo jeżdżę 20 lat i nie miałem żadnego wypadku. Ludzie muszą zrozumieć, że wojsko w kraju jest jak polisa ubezpieczeniowa - podkreśla oficer WP. - Opłacamy ją przez wiele lat, niektórzy sądzą, że to pieniądze wyrzucone w błoto, ale nagle błyskawiczny rozwój sytuacji uświadamia, że wojsko musi być.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl