Sejm kontraktowy - kto wygrał, a kto przegrał 4 czerwca 1989 roku?

Michał Wróblewski
Tamten Sejm był wyjątkowy. Załapał się na dwie Polski: na tę peerelowską i na tę wolną, całkowicie niepodległą. Zmiany ustrojowe przeprowadzali ludzie, którzy jeszcze kilka lat wcześniej siedzieli w celach

Koniec października 1989 r. Jedno z ostatnich wydań "Dziennika Telewizyjnego". Goszcząca w studiu aktorka Joanna Szczepkowska z nieskrywaną egzaltacją ogłasza, iż 4 czerwca "skończył się w Polsce komunizm". Był to pierwszy tak jednoznaczny osąd wypowiedziany publicznie na temat tego, co wydarzyło się niespełna pół roku wcześniej. I choć wówczas samo rzucenie w przestrzeń publiczną owego słynnego zdania przez aktorkę mógł w jakimś stopniu zdumiewać, to treść w nim zawarta nikogo specjalnie w tamtym momencie nie dziwiła. Od przełomowych wyborów musiało jednak minąć kilka miesięcy, by "koniec komunizmu" w Polsce można było uznać nie tylko za niewiążącą opinię, lecz także za historyczny fakt.
4 czerwca 1989 r. to przede wszystkim dzień wyborów do Sejmu PRL X kadencji, zwanego powszechnie Sejmem kontraktowym. Określenie to wzięło się stąd, iż w wyniku dwumiesięcznych negocjacji przy Okrągłym Stole (ich finisz datuje się na 5 kwietnia 1989 r.) ustalono, że 65 proc. mandatów będzie przysługiwało kandydatom koalicji rządowej - PZPR i dwóm partiom satelickim, ZSL i SD - natomiast o pozostałe 35 proc. mandatów kandydaci będą się ubiegać w wolnych wyborach. O miejsca z tejże puli zawalczą później nie tylko ludzie z Komitetu Obywatelskiego "Solidarność", lecz także członkowie Konfederacji Polski Niepodległej. Do stawki włączy się nawet były rzecznik rządu Jerzy Urban.

Jan Rokita prawie ćwierć wieku później ustalenia Okrągłego Stołu będzie wspominał tak: "To był absolutny hit: wielka reprezentacja Komitetu Obywatelskiego w Sejmie. Długo nie mogłem uwierzyć, że to jest możliwe. To przecież oznaczało dużo więcej niż powrót do stanu z lat 1980-1981, kiedy legalnie działała »S« (...). Solidarność w parlamencie oznaczała wejście na nieuchronną drogę do niepodległości. A to, że druga izba (Senat - przyp. red.) zostanie wyłoniona od razu w drodze całkiem demokratycznych wyborów, to było niemal nie do uwierzenia. Realna polityka była już w zasięgu tak bliskim, że aż trudno było w to uwierzyć". Rokita w wydanej nie tak dawno "Anatomii przypadku" pisał: "Komuniści składali broń z łatwością (...). Bez męstwa, bez klasy, tylko z nadzieją na rozkradnięcie wszystkiego, co się da". I puentował: "Wyjątkowo byle jaki upadek dyktatury!".

Mimo iż dyktatura faktycznie upadała, to planowany rozkład sił miał jednak z realną demokracją wspólnego niewiele. Okrągłostołowe ustalenia zostały przez opozycję zaakceptowane z jednego powodu: warunkiem była całkowita legalizacja Solidarności. Domagano się tego przez całą poprzednią dekadę. Intencje peerelowskich władz trudno natomiast uznać za szlachetne: celem komunistów dopuszczających opozycję do współdecydowania o losach pogrążonego w chaosie polskiego państwa było wprzęgnięcie ludzi Solidarności w chwiejący się system, by ci w oczach obywateli stali się współodpowiedzialni za katastrofalną sytuację gospodarczą w kraju. Takie przekonanie miała także znaczna część radykalniejszej frakcji OKP.
Przedstawiciele "S" mieli pełne prawo ubiegać się o wszystkie 100 mandatów w Senacie. Ordynacja, jaką przyjęto w wyniku okrągłostołowych ustaleń, była dość skomplikowana: przewidywała bowiem powstanie listy krajowej, którą tworzyli prominentni działacze aparatu PRL. Ich wybór był zależny od tego, czy zostaną oni skreśleni przez więcej niż połowę głosujących. Jeśli nie - mieli zagwarantowany mandat. Wybory do obu izb miały charakter większościowy. Krótko mówiąc - kilku kandydatów ubiegało się o jeden mandat. Pretendent miał gwarancję miejsca w parlamencie pod warunkiem, że poprze go więcej niż połowa głosujących.

Rezultat czerwcowych wyborów był jak nóż w plecy wbity komunistom. Komitet Obywatelski zdobył (w I turze) 160 na 161 miejsc przewidzianych w Sejmie w ramach przysługujących 35 proc. Senat przez opozycję został opanowany niemal w całości. Lista krajowa przepadła. Artur Balazs, minister ds. warunków życia na wsi w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, wspomina w rozmowie z "Polską": - Emocje w chwili rozstrzygnięcia pierwszej tury wyborów, w wyniku których przepadła lista krajowa, były niewyobrażalne. Dla nas, ludzi "S", było niesamowite, że Polacy tak jednoznacznie opowiedzieli się przeciw peerelowskiemu aparatowi i odrzucili komunistycznych kandydatów. A komuniści mieli wówczas przecież wszystko - i aparat ucisku, i milicję, i media. A jednak to pospolite ruszenie obywateli wzbudziło w nich strach, zaskoczyło ich samych. Ludzie zapragnęli całkowitego wymiecenia systemu.

Fiasko listy krajowej było kłopotem nie tylko dla komunistów, lecz także dla opozycji - ordynacja bowiem nie określała precyzyjnie, jak mają być uzupełnione brakujące mandaty. Wyborów jednak nie unieważniono - Solidarność się tego obawiała - a miejsca w parlamencie uzupełnione zostały w wyniku II tury, przeprowadzonej 18 czerwca. - Uznanie odrzuconej przez wyborców listy krajowej przez wielu polityków opozycji było traktowane - i jest do dziś - jako złe posunięcie. Co pan wówczas o tym myślał? - pytamy Balazsa. - Może i lepiej by było, gdyby lista nie była przywracana, ale z kolei z tego mogłyby wyniknąć niepożądane konflikty, odwrócenie na powrót dawnej sytuacji i ryzyko interwencji sił z zewnątrz. To była cena kompromisu - odpowiada były minister. I dodaje: - Ostudziło to namiętności po tamtej stronie.
"Tamtej", czyli komunistów.

Jan Rokita: "Ich rozsypka po 4 czerwca uświadomiła mi groteskową żałosność ich kondycji. Byli już tylko kupą strachu, żądną pieniędzy (...). Wiemy dziś, że oni wtedy nie zakładali oddania władzy, a zachowywali się tak, jakby czekali na to, by ktoś przyjął ich kapitulację (...). PRL zabił w nich polityczne zdolności".
Jak wątłe są zdolności do utrzymania jedności przez wkomponowanych w półdemokratyczny system ludzi opozycji, przekonaliśmy się w kilka miesięcy po powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego. Kolejne odsłony "wojny na górze" przeniosły się na parlamentarny grunt.

Rokita pisał: "W sposób zupełnie niezaplanowany (...) cała władza przeniosła się na moment do Sejmu i jego kuluarów (...) Geremek jako przewodniczący klubu OKP nieomalże rządził państwem". Gdy przytaczamy tę relację jednemu z najbardziej wówczas prominentnych polityków OKP, ten odpowiada: - Ocena Janka może wynikać z tego, że on był w tamtych czasach wpatrzony w Geremka. Premier Mazowiecki nie dawał się nigdy kierować nikomu z zewnątrz.
Trudno jednak ukryć, że między oboma liderami OKP dochodziło wówczas do spięć. Nie tyle o cel - tym była gruntowna przebudowa państwa - ile o dobór środków. I tempo przemian.

Balazs: - Ich relacje opierały się na wzajemnej lojalności. Obaj mieli na celu jedno: odsunięcie komunistów od władzy. Reanimacja PZPR nie wchodziła w grę. To miał być ich "ostatni śpiew".
Jak wiemy z historii, postkomuniści w III RP zaśpiewali jeszcze nieraz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl