Miłość w czasach kryzysu. Dlaczego ludzie chcą się leczyć z miłości?

prof. dr hab. Tomasz Szlendak socjolog, UMK ; Anna J. Dudek
Tomasz Szlendak
Tomasz Szlendak fot. archiwum
Tylko klasa średnia wciąż się łudzi, że ludzie pobierają się z miłości - mówi socjolog w rozmowie z Anną J. Dudek

Czy kryzys ekonomiczny, niestabilność rynków, niepewność, zagrożenie z różnych stron wpływa na nasze życie miłosne, czyli na to, jak dobieramy sobie partnerów albo traktujemy obecnych?
Na razie jeszcze nie ma na ten temat konkretnych badań, są jednak intuicje. Być może ludzie poszukują trwalszych więzi, uciekają w parę w czasie niepokoju, niepewności, potencjalnego zagrożenia. Druga interpretacja jest jednak zupełnie inna: wpadamy w miłość współbieżną, o której pisał brytyjski socjolog Anthony Giddens, co oznacza, że kochamy siebie, nie partnera. Dlatego jesteśmy w związkach, które możemy określić jako "letnie", z których można szybko i łatwo wyjść. Stąd wzrost liczby eksperymentów przedmałżeńskich, jak choćby mieszkanie na odległość, "chodzenie ze sobą" albo próby wspólnego mieszkania. Niestabilność codzienności przekłada się na niestabilność samych związków.

Nieprzewidywalność jutra, strach przed utratą pracy i źródła utrzymania, obawa, czy się samemu podoła - czy to nie są jednocześnie powody, dla których ludzie tkwią w nieudanych związkach?
To jest powód, dla którego część osób nie zrywa nieudanych, nieszczęśliwych związków, ale tak się dzieje głównie w przypadku niepracujących kobiet. Coraz częściej jest tak, że kobiety, nawet jeśli mało zarabiają, wycofują się z nieudanego związku. Na dole piramidy społecznej kobiety nie rezygnują ze związków z powodów ekonomicznych, ale tak było zawsze.
Ludzie, nawet wiedząc, że miłość się skończyła, zostają ze sobą ze strachu, co będzie, jak zostaną sami?
Coraz mniej jest postaw tego typu: zostanę w związku, bo inaczej nie będę miała za co kupić dzieciom butów albo wyjechać na wakacje. Takie podejście to wynik emancypacji kobiet. Nowością jest, że także mężczyźni szukają zabezpieczenia, w różnym sensie, w związkach. A takich mężczyzn kobiety nie chcą.

Przez stulecia było tak, że miłość nie miała większego znaczenia przy wyborze męża czy żony. W "Intymnej historii ludzkości" Theodore Zeldin pisał tak: "Przez dłuższy okres historii miłość uważano za zagrożenie dla równowagi jednostki i społeczeństwa, gdyż zwykle stabilność ceniono wyżej od wolności. Jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku zaledwie jedna czwarta zaręczonych Amerykanów deklarowała się jako zakochani bez pamięci, a mniej niż jedna trzecia Francuzek stwierdziła, iż przeżyła grand amour (...) W Rosji na początku głasnosti nawet wśród osób świeżo po ślubie miłość znajdowała się dopiero na piątym miejscu listy osiemnastu powodów zawarcia związku małżeńskiego". Jak jest dziś?
Miłość nigdy nie miała wiele wspólnego z małżeństwem. W latach 30. ubiegłego wieku pytani o powody zamążpójścia czy ożenku Anglicy mówili o stabilizacji życiowej, wspólnocie światopoglądowej, a nie o czymś tak abstrakcyjnym jak miłość, która zaczęła odgrywać istotną rolę dopiero w latach 60. i 70., zarówno na Zachodzie, jak w Polsce. Miłość romantyczna późno staje się podstawą małżeństwa, w historii jest to raczej epizod. Paradoksem jest, że w przeszłości, kiedy nikt nie myślał o miłości jako o istotnym komponencie małżeństwa, trwałość zawieranych małżeństw była podobna do tych zawieranych dzisiaj. Dziś związek kończy się, kiedy kończy się miłość. Wniosek? Związki bez miłości były stabilniejsze. Ale dziś ta miłość romantyczna, wybuchowa też nie jest podstawą związków, bo ludzie kochają się tylko do momentu, w którym sprawia im to przyjemność. To już nie jest oddanie się drugiej osobie, zawierzenie jej - mamy do czynienia z innymi, silnie zracjonalizowanym rodzajem związku. Takie podejście prezentują głównie kobiety: krótko mówiąc, zakochują się w kim trzeba. Choć trzeba zaznaczyć, że w tym obszarze wiele się zmieniło: mówi się na przykład o poliamoryczności. Ta zmiana sprawia, że definicja miłości się rozszerza, staje się bardziej letnia.

Ulrich Beck pisze, że w ponowoczesnych społeczeństwach miłość zajmuje miejsce religii. Czy miłość stała się dziś postreligią?
Tak, ale proszę zwrócić uwagę na jedno: jeśli coś staje się obiektem kultu, to zwykle wskazuje to na pewne deficyty. Zwyczajnie oznacza, że w codziennym życiu zaczyna nam tej miłości brakować, dlatego czynimy z niej obiekt kultu. Kobiety uparcie, mimo emancypacji, marzą o księciu w drogim samochodzie, który będzie je mocno fascynował. Starożytne pojęcie miłości jest więc nadal realizowane. To nasze upodobanie do filmów o miłości, romansów, huczne obchodzenie walentynek wskazuje na deficyt miłości rozumianej tak jak w latach 60. czy 70. Im bardziej coś zyskuje status obiektu kultu, tym trudniej osiągnąć to w praktyce. Niedługo miłość przetrwa tylko na kartkach pocztowych i na Facebooku. Dla ludzi poniżej 30. roku życia zakochanie jest czymś niebezpiecznym, bo ludzie muszą oddać się w posiadanie partnerowi, a tym samym tracą swoją wolność. Z jednej strony za utratą tej wolności tęsknią, z drugiej - nie chcą jej tracić. U Becka ta tęsknota za miłością kłóci się z emancypacją kobiet. Jest to konflikt rozwiązany na korzyść nie miłości, a jednostkowej, autonomicznej wolności.

Co się zmieniło, że inaczej dziś traktujemy miłość?
Nastąpiła bardzo mocna emancypacja kobiet, a wykształcone, pracujące kobiety zaczynają zdawać sobie sprawę, że tęsknota za romantyczną miłością to pułapka, która może je kosztować np. utratę pozycji zawodowej, bo zamknie je w domu. Mamy bardzo mocną równość na rynku emocjonalnym i matrymonialnym, dlatego też więcej refleksji nad sobą, tym, czego ja potrzebuję. William Kephart badał motywacje na rynku matrymonialnym w ten sposób: kobiety miały odpowiedzieć na pytanie, czy gdyby mężczyzna miał wszystkie pożądane przez nie cechy, a nie byłyby w nim zakochane, to czy wyszłyby za niego za mąż. Kobiety mówiły: nie wiem. Kobiety więc mocno racjonalizują i zakochują się w tym, w kim trzeba. Dziś w Polsce mamy 70 proc. kobiet w wieku produkcyjnym, na uczelniach jest przewaga kobiet, podnoszą się więc ich wymagania, racjonalizują i trudniej jest im się zakochać. Faktem jest, że im lepiej wykształcona kobieta, z wyższymi apanażami, tym więcej w jej wyborach partnera sceptycyzmu, racjonalności. Na wyższych piętrach hierarchii społecznej powraca się do aranżowanych małżeństw, tylko klasa średnia wciąż się łudzi, że ludzie pobierają się z miłości. A faktem jest, że w momencie ślubu miłość wygaszała się, ponieważ przedtem było "chodzenie ze sobą", mieszkanie, kilka lat związku.

Dlatego coraz więcej rozwodów?
Ludzie funkcjonują w micie romantycznej miłości, a to nie koresponduje z rzeczywistością. Dlatego jest mniej zawieranych małżeństw, a więcej rozstań i rozwodów. Ludzie, zwłaszcza kobiety, zaczynają mocno racjonalizować. Faktem jest, że to kobiety w większości decydują o rozwodzie. To znowu paradoks, bo o rozstaniach często decyduje postawa kobiet, które jednocześnie tęsknią za tą romantyczną miłością, bo jest ogromny rynek - świadczy o tym chociażby sukces powieści o wielu twarzach Greya. Skąd ten sukces? Autorka trafiła w czuły punkt. Kobiety są absolutnie samodzielne, aktywne, a ta aktywność przekłada się na racjonalizowanie. Im więcej kobiet na rynku pracy, tym więcej rozwodów. To nie kwestia winy, to prosta zależność.

Mówimy o kobietach, a co z mężczyznami?
Jest bardzo wielu mężczyzn w krajach rozwiniętych, których można określić mianem "mężczyzn na mieliźnie". Jeśli mężczyzna się nie kształci, to albo mało zarabia albo nie ma pracy. W takiej sytuacji mamy mężczyzn, którzy się do związków nie nadają, i kobiety, które nie chcą się z takimi mężczyznami wiązać. W Polsce jest duży odsetek takich mężczyzn, którzy mają niskie różnie pojęte kapitały. A takich mężczyzn kobiety nie chcą. Nie zmienia się jedna rzecz: mężczyźni twierdzą, że nawet, jeśli kobieta jest najpiękniejsza, najmądrzejsza, najbardziej czuła, a nie kochają jej, to nie wejdą w związek małżeński. Stosują strategie ucieczkowe, co bardzo im ułatwia internet i łatwo dostępna pornografia. Wszystko się zmienia, coraz rzadziej zawieramy małżeństwa, decydujemy się na trwałą kohabitację, kobiety decydują się na dzieci, nie będąc w małżeństwie (w 2012 roku 26 proc. dzieci urodziło się poza małżeństwami). Obydwie strony zaczynają się bać, myśleć: co mi się stanie jeśli wejdę w związek, może jakaś krzywda? Mężczyźni zaczynają myśleć, że kobiety są niebezpieczne. Konflikt płci nakręcają media. Mężczyźni gubią się w tym świecie.

Czy bardzo popularne portale randkowe pomagają pomóc przełamać ten strach?
Na tego typu portalach jest zdecydowanie większa liczba kobiet niż mężczyzn. Portale to miejsce, kiedy trzeba maksymalnie zracjonalizować swoje potrzeby i oczekiwania wobec potencjalnego partnera czy partnerki, bo trzeba odpowiedzieć na szereg pytań psychologicznych dotyczących naszych upodobań, zastanowić się, czego się chce i szuka. Do tego dokleić zdjęcie. Na własne życzenie stajemy się w takiej sytuacji towarem. Taka para, która poznała się w internecie, ma szanse przetrwać tylko wówczas, kiedy to, jak jest naprawdę, przekracza to, co było w opisie w internecie. Zaledwie 5 proc. par, które poznały się w taki sposób, przechodzi próbę czasu. Kolejnym paradoksem jest to, że podczas gdy kobiety rozglądają się za mężczyznami w miejscu pracy, nie ma ich tam wielu, podczas gdy na portalach jest ich mnóstwo. W realu mamy niedomiar, w sieci - nadmiar. To podnosi poprzeczkę w realu, jeszcze bardziej podnosimy poprzeczkę. Tu znowu widać zmianę: nasze babcie nie miały wielkich wymagań dotyczących mężczyzn. Facet miał być zaradny, przynosić pieniądze i być ładniejszy od diabła.

Od starożytności leczono u rozmaitych pacjentów "chorobę z miłości", nazywaną też "miłosną melancholią". Nie ma już takiej jednostki chorobowej - czy takie pojęcie straciło sens?
Nie, ale zmieniło sens. W Brazylii funkcjonują dwie kliniki, które leczą chorych z miłości. Oczywiście nie upuszczaniem krwi, jak kiedyś, ale za pomocą farmakologii wpływają na biochemię organizmu. Trafiają tam ludzie w stanie beznadziejnego zakochania, którzy nie mogą normalnie funkcjonować. Dziś myśli się tak, że miłość jest tym, co zakłóca nasze życie. Nie jest to nowość - u zachodnioafrykańskiego ludu Fulbe zakochanego człowieka zamyka się na pewien czas w odosobnieniu, czekając, aż mu przejdzie. Stan zakochania jest więc chorobą, która nie pozwala na normalne funkcjonowanie w pracy, a więc spełnianie oczekiwań rynku wobec nas, nie pozwala nam nawet być wydajnym konsumentem. Dla mnie znakiem naszych czasów jest fakt, że chcemy to leczyć, zapisując się na przykład na terapię. Miłość, postrzegana kiedyś jako coś dobrego, dziś widziana jest jako coś paskudnego, co nie pozwala normalnie funkcjonować.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Miłość w czasach kryzysu. Dlaczego ludzie chcą się leczyć z miłości? - Portal i.pl

Wróć na i.pl Portal i.pl