Zabijali z zimną krwią. Nie czują żalu ani skruchy

Agnieszka Jasińska, współpraca Sławomir Sowa, Anna Gronczewska
Piotr Domański, były student politechniki, zabił dwóch taksówkarzy i dozorcę parkingowego. Został skazany na dożywocie.
Piotr Domański, były student politechniki, zabił dwóch taksówkarzy i dozorcę parkingowego. Został skazany na dożywocie. J. Marianski/FORUM
Jesień. Łódź. Ktoś wieczorem zamówił taksówkę. Wojtek wziął ten kurs. Pojechał pod wskazany adres. I to był jego ostatni kurs. Taksówkę zamówił Piotr Domański, student Politechniki Łódzkiej. Z zimną krwią zamordował taksówkarza. Bo potrzebował pieniędzy, żeby oddać dług bratu.

Koledzy z korporacji taksówkarskiej "Merc" wspominają Wojtka jako przesympatycznego kolegę. Zawsze pomocny, uśmiechnięty.

- Poza tym był stateczną głową rodziny - opowiadają taksówkarze. - Przecież każdy z nas mógł być tego feralnego dnia na jego miejscu...

23-letni Piotr Domański, były student Politechniki Łódzkiej, zamówił taksówkę, bo potrzebował samochodu. Auto miało posłużyć mu do napadu na właściciela kantoru. Dlatego zastrzelił taksówkarza. Jego ciało wrzucił do bagażnika. Następnie wsiadł za kierownicę mercedesa i ruszył w drogę. O zmroku chciał zaatakować handlarza walutą. Jednak pomylił go z dozorcą parkingowym. Zastrzelił dozorcę. Jego ciało wrzucił na tylne siedzenie samochodu. Domański przez prawie dwa dni spał w samochodzie z dwoma ciałami.

- Gdy Wojtek nie wrócił z kursu, natychmiast rozpoczęliśmy poszukiwania. Szybko ktoś zauważył jego samochód. Miał charakterystyczne felgi. Rozpoczął się pościg. Dołączyła też policja - opowiada Jerzy Jagusiak, prezes Radio Taxi Merc. - Cały czas kontaktowaliśmy się przez radio. Okazało się, że najbliżej poszukiwanego samochodu był Piotrek, taksówkarz, który akurat miał wolne. Kolega jechał z żoną i 3-miesięcznym dzieckiem w odwiedziny do rodziców. Sam, z własnej woli, przyłączył się do pościgu.

W pewnym momencie samochód prowadzony przez Domańskiego uderzył w szopę, dosłownie wbił się w nią.

- Piotrek zatrzymał się. Nie wiedział, że szopa była drewniana i nic się kierowcy nie stało. Ten student wtedy strzelił do Piotrka. Zabił go na oczach żony i dziecka - opowiada Jagusiak. - Piotrek umierał mi na kolanach. Pogotowie przyjechało dopiero po 20 minutach.

Domański potrzebował pieniędzy, by oddać dług swojemu bratu. Ten z kolei pożyczył pieniądze od ojca. W swoim pamiętniku Domański napisał, że ojciec kazał zwrócić pożyczkę bratu. Plan napadu połączony z zabójstwem miał być sposobem na szybkie pozyskanie pieniędzy.

Sąd Okręgowy w Łodzi skazał studenta Politechniki Łódzkiej na karę dożywotniego więzienia. Nie znalazł żadnych okoliczności, które mogłyby obniżyć karę. Ojciec Domańskiego przeprosił rodziny ofiar i poprosił, by nie robić z procesu igrzysk. Sąd zwrócił uwagę na to, że morderstwo nie zostało popełnione z biedy. Chłopak wychowywał się w normalnej, zamożnej rodzinie, rodzice troszczyli się o niego. - Tylko kara najsurowsza jest adekwatna i tylko ona nie pozostaje w sprzeczności ze społecznym poczuciem sprawiedliwości - powiedziała sędzia Ewa Krajewska, ogłaszając wyrok. Domański słuchał tych słów z kamiennym spokojem. Spokojni byli też taksówkarze, którzy rozpoczęcie procesu zaznaczyli hałaśliwymi demonstracjami.

7 października tego roku minie dokładnie 12 lat od zabójstwa łódzkich taksówkarzy. Koledzy Wojtka i Piotrka wciąż o nich pamiętają. Spotkają się o godz. 10 rano. Wyjadą na cmentarz do Andrzejowa, gdzie pochowany jest Wojtek i na cmentarz przy ul. Szczecińskiej, gdzie leży Piotrek. - To największy dramat, jaki się wydarzył w naszym zawodzie. Nie zapomnimy o nim - podkreślają.
Wiosna. Łódź. Policjanci przeszukują mieszkanie przy ul. Radwańskiej. W szafie znajdują niebieską plastikową beczkę. Otwierają ją. Na wierzchu leżą brudne ubrania. Pod nimi widać główkę dziecka. Nie jedną. Policjanci znaleźli w beczkach zwłoki czworga maluchów. Katami okazali się rodzice: 30-letnia Jadwiga i 29-letni Krzysztof.

Pierwszą ofiarą mamy i taty był 5-letni Kamilek. Krzysztof na procesie o śmierci syna mówił: - Kamila bolał brzuch, spał z nami w łóżku, a jak się obudziliśmy, już nie żył. Potem postanowili z żoną, że popełnią samobójstwo. Ciało chłopca włożyli do beczki. 5-letniemu Adasiowi i 7-letniej Monice podali relanium. Dziewczynka przeżyła, bo dostała zbyt małą dawkę. Przeżyli też rodzice. Adaś nie miał takiego szczęścia. Jego ciało trafiło do beczki. Rok później rodzice udusili noworodka, Karolinkę. Ojciec zatkał jej drogi oddechowe kawałkami waty. Zwłoki dziecka znów trafiły do beczki.
Policjanci znaleźli w beczce jeszcze jedne zwłoki noworodka. Jednak sąd uniewinnił rodziców od tego zabójstwa, bo nie było dowodów na to, że dziecko urodziło się żywe.

O tym co się dzieje w mieszkaniu przy ul. Radwańskiej nie mieli pojęcia ani sąsiedzi, ani pomoc społeczna, ani żadna inna instytucja. Sąsiedzi przyznali, że widzieli panią Jadwigę w ciąży. Pytali ją później o dzieci, a ona odpowiadała, że oddała je do ośrodka, dlatego że były niepełnosprawne. Nikt więcej o nic nie pytał. Policjanci, którzy w kwietniu 2003 r. znaleźli dzieci w beczkach, do dziś nie chcą o tym rozmawiać. Wtedy kiedy weszli do mieszkania i odkryli zwłoki, w kąciku pokoju leżał zeszyt dziecka. Niewprawną ręką nabazgrane w nim były dwa słowa : "mama" i "tata".

- To była bardzo bulwersująca sprawa. Do dziś ją pamiętam, choć minęło siedem lat. Najbardziej dziwiło mnie wtedy to, że nikt wcześniej nie reagował, że pozwolono dopuścić do takiej tragedii - powiedział mecenas Piotr Kuć, reprezentujący Krzysztofa przed sądem.

Sąd Apelacyjny w Łodzi skazał ojca na dożywocie. Matka spędzi w więzieniu 25 lat. Sąd uznał, że to ojciec był złym duchem w tej rodzinie.

- On pierwszy stosował przemoc fizyczną wobec dzieci, zachowywał się brutalnie. Nie ma dowodów, że matka chciała zabić. Są tylko dowody, że się na to godziła - uzasadniał wyrok sędzia Marian Baliński.

Monika trafiła do rodziny zastępczej. Przez bardzo długi czas znajdowała się pod opieką psychologa.

- Byłem obrońcą Krzysztofa z urzędu. Czy miałem wątpliwości, biorąc tę sprawę? Ja wtedy broniłem człowieka, nie czynu. Taki jest mój zawód. Subiektywne odczucie nie ma tutaj nic do rzeczy. Adwokat to taki zawód jak lekarz. Ja nie mogę zastanawiać się, czy udzielić pomocy. Ja mam obowiązek jej udzielić - podkreśla mecenas Kuć. - Tak jak powiedziałem, bronię człowieka, a w każdym człowieku można dostrzec dobre cechy. Tak było też z Krzysztofem. Pamiętam, że wcale nie pochodził ze środowiska patologicznego. Jego matka mieszka w Warszawie, jest księgową. On mówił w miarę logicznie. To był bardzo bystry mężczyzna. Co mu siedziało w głowie, dlaczego zabił swoje dzieci... To wie tylko on.
Lato. Gałkówek. 67 - letnia Józefa zrywała jagody w lesie. Nagle napadł na nią nieznany mężczyzna. Udusił, bo nie chciała mu ulec. Kobieta nie była jedyną ofiarą nieznanego sprawcy. Mężczyzna zabił siedem kobiet, zanim go schwytano.

Mordercę nazwano wampirem z Gałkówka. Naprawdę nazywał się Stanisław Modzelewski. Przez kilka lat terroryzował mieszkańców Łodzi i okolicznych wsi. Przykłady zbrodni są drastyczne. Tuż przed Bożym Narodzeniem wampir wsiadł do tramwaju i pojechał w kierunku Tuszyna. Wysiadł nieopodal dużego kompleksu leśnego i poszedł za młodą kobietą. Udusił i pastwił się nad nią, aż zaspokoił swoje potrzeby. W tym samym lesie rok później zaatakował samotnie idącą przez pola Teresę. Udusił szalikiem i upodlił. Na Wandę z Łodzi napadł na ul. Dumnej. Związał i bił kablem. Kobieta była w za-awansowanej ciąży. Krzyki usłyszał strażnik z fabryki obok. To spłoszyło Modzelewskiego. Uciekł, ale zabrał kobiecie obrączkę. Kiedy sąd potem zapytał, dlaczego to zrobił, Modzelewski odpowiedział, że po prostu chciał jej zrobić jakąś psotę.

W roku 1969 "wampir z Gałkówka" został skazany na karę śmierci. Przed wyrokiem powiedział tylko: - Ja nikogo nie przekonam, duszy nie pokażę.

Po 9 miesiącach od wyroku Modzelewski został powieszony.

Tomek, Artur, Krzysiek i Wojtek z Piotrkowa Trybunalskiego mieliby dzisiaj po 33, 34 lata. Mieliby. Latem 1988 roku 26-letni Mariusz Trynkiewicz zgwałcił trzech z nich. Morderstw dokonał zapewne z "konieczności". Nie mógł pozwolić na to, aby sprawa wyszła na jaw. Jeden z psychologów, który badał Trynkiewicza, twierdzi jednak, że mordercy chodziło o swego rodzaju wyłączność. Ci chłopcy mieli być tylko jego.

Tomek, Artur i Krzysiek mieli po 11, 12 lat. Trynkiewicz udał, że podziela zainteresowania chłopców, zwabił ich do swojego mieszkania i tam dokonał zbrodni. Zastanawiano się później, dlaczego chłopcy nie stawiali oporu, dlaczego żadnemu nie udało się uciec. Zapewnie zbrodniarzowi zadanie ułatwił fakt, że był nauczycielem, a nauczycielowi się ufa. Ciała wywiózł do lasu i podpalił. Podczas śledztwa okazało się, że wcześniej zamordował jeszcze jednego chłopca w wieku 13 lat. Po dokonaniu gwałtu udusił go i ciało wywiózł do lasu. Zanim Trynkiewicz popełnił te cztery wstrząsające zbrodnie, molestował seksualnie innych chłopców, za co siedział w więzieniu. Ostatnie zbrodnie popełnił, kiedy był na przepustce z zakładu karnego...

We wrześniu 1989 roku Trynkiewicz został czterokrotnie skazany na karę śmierci - za każdą zbrodnię oddzielnie. Mimo to żyje. Dlaczego? W czasie kiedy dostał karę śmierci, w Polsce wprowadzono moratorium na wykonywanie wyroków śmierci, a kary dożywocia jeszcze nie było, więc Trynkiewicz dostał 25 lat.

W połowie lat 90. reporter "Dziennika Łódzkiego" był u Trynkiewicza, który odbywa karę w więzieniu w Strzelcach Opolskich. Trynkiewicz sprawiał wrażenie miłego faceta, trochę obrażonego, że ktoś pyta go o potworności, które obciążają kogoś zupełnie innego. Mniej więcej co dwa lata po Piotrkowie rozchodzi się plotka, że Trynkiewicz wychodzi przedterminowo na wolność. Zakład karny dementuje, fala paniki opada. Ale za trzy lata to już nie będzie plotka. Trynkiewiczowi kończy się kara 25 lat więzienia...

Henryk Moruś z Sulejowa, tak jak Mariusz Trynkiewicz, należy do tych, którym życie uratowało moratorium na karę śmierci. W przeciwieństwie jednak do Trynkiewicza, w czasie kiedy trwały apelacje, do kodeksu karnego wprowadzono karę dożywocia i taką też odsiaduje Moruś. W 1993 roku został skazany za siedem morderstw. Mordował z zimną krwią, strzałami z przerobionego karabinka sportowego. Zawsze dla pieniędzy, czasem dla marnych groszy. Chyba najokrutniejsza spośród jego zbrodni to zabójstwo małżeństwa z Sulejowa. Zakradł się w nocy i oboje zastrzelił w łóżku, po czym spokojnie zabrał pieniądze. Mógł o tym nie wiedzieć, ale kobieta była w trzecim miesiącu ciąży. Krytyczny był rok 1992, kiedy popełnił większość ze swoich zbrodni i został schwytany. Na sali sądowej milczał, sprawiał wrażenie kogoś pozbawionego ludzkich uczuć. Biegli psychiatrzy orzekli później: brak uczuć wyższych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zabijali z zimną krwią. Nie czują żalu ani skruchy - Dziennik Łódzki

Wróć na i.pl Portal i.pl