Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piękno, a obok pornografia w nowej siedzibie Państwowej Galerii Sztuki

Tadeusz Skutnik
Katarzyna Kozyra, praca z cyklu "Karaski w wołowinie"
Katarzyna Kozyra, praca z cyklu "Karaski w wołowinie"
Jest czym oddychać! W nowo otwartej Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie jest naprawdę czym oddychać. Nawet jeśli wyeksponuje się tak wielkie formaty, jak "Wstęga Möbiusa" Tomasza Ciecierskiego (180 x 340 cm), "W stronę Neutrino" Jana Tarasina (195 x 390 cm), czy "Bez tytułu" (1991) Leona Tarasewicza (170 x 520 cm!) - powietrza nie brakuje.

Wymieniłem trzech spośród sześciu eksponowanych w nowej siedzibie PGS artystów; z wystawy pt. "Wybór" przygotowanej przez Włodzimierza Nowaczyka z Poznania. Niby znani to mistrzowie (i uznani), ale tak różni, że wydaje się niepodobieństwem złożyć ich dzieła w jedną wystawę. A jednak! Wyborne oko i doskonały gust fachowego kuratora zrobiły swoje. Wystawa robi piorunujące wrażenie.

Najpierw z powodu mistrzostwa artystów, którzy nie zwątpili w malarstwo. Każdy z nich stwarzał swój świat, snuł swoje narracje, a przede wszystkim szukał, szukał, szukał... Nigdy nikogo nie oszukał. I ten Leon Tarasewicz z końca świata (no bo kto wie, gdzie leżą jego rodzinne Waliły, do których powrócił po studiach?), od obrazów którego - jeśli maluje zimowy pejzaż, to naprawdę wieje chłodem, bez klimatyzacji. I ten subtelny, dążący do prostoty, a więc i chętnie monochromatyczny ("Cztery bitwy", cudny "Rysunek dziecka") nowojorski samotnik Włodzimierz Jan Zakrzewski, co najpierw zdobył świat, a dopiero potem zaczęto przebąkiwać również w kraju, najpierw w Łodzi, skąd pochodzi, że to chyba jest jakiś tam artysta... I ci dwaj, których już nie ma na tym świecie: Tadeusz Brzozowski oraz Jan Tarasin, jeden barwny ponad wszelkie barwy i pstrokatości ludowe ("Dyrdy", "Krauszarka"), drugi szukający dróg do gwiazd i kluczy do tajnych szyfrów. I Wojciech Fangor, którego wstęgi i gwiazdy można wreszcie obejrzeć z właściwej odległości i perspektywy, bez doświadczania bólu gałek ocznych. I ten wreszcie Tomasz Ciecierski, którego też korcą wielkie formaty, odpowiedniki wielkich przestrzeni, ich kawałkowanie i scalanie (wspomniana "Wstęga Möbiusa", "Biała noc", "Porta Vestfalica"). Tak oto coś, co wydawało się niemożliwe do złożenia w jednorodną całość - złożyło się. I zaczyna fascynować.
Idźmy jednak wyżej. Albo jedźmy, bo windami do górnej sali w nowej siedzibie PGS też można. Tam otwarto wystawę fotograficzną "Oh no, not sex and death again!" z kolekcji Cezarego Pieczyńskiego, z ostrzeżeniem "tylko dla widzów dorosłych". Słusznym - są tam sceny tak drastyczne, że lepiej żeby młodzież szkolna, grupowo prowadzana na różne wystawy, nie kaleczyła sobie nimi gałek ocznych. Niby piękno i brzydota życia tam bowiem są, ale piękna niewiele, a jak już jest, to zbrzydzone. Niby miłość i śmierć, klasyczne tematy sztuki, ale jak już miłość, to w postaci (udawanej) kopulacji, za to wszechobecna śmierć, często ze stołu sekcyjnego.

Prawie na pewno nie obroni się przed zarzutem pornografii niejaka (pseudonim) Natalia LL ("Sztuka konsumpcyjna", "Sztuka postkonsumpcyjna"), jak o jej fotografiach i fotografiach wyraźnie pozowanych, a nie dokumentacyjnych trzeba powiedzieć. Nie obroni się przed takim samym zarzutem David Lachapelle ze swoim "Facial. Beverly Hills" tudzież parę innych dam udających zboczone. Obroni się natomiast przed zarzutem obrzydliwej tanatografii - fotografią pośmiertną Victora Hugo - na pewno Nadar, no, ale on to XIX w., kiedy artyści fotografii po prostu dokumentowali życie. W ogóle udawanie, o ile nie jest wyraźnie sygnalizowane, a podszywa się pod dokumentalizm, któremu jakoby chce zaprzeczyć, podcina korzenie fotografii. Jest budowaniem na fałszu.

Powstaje wtedy zasadnicze pytanie: w imię czego mielibyśmy się dawać dręczyć obrazkom takich autorów, jak Józef Robakowski ("videomaso-chizmy"), Zdzisław Beksiński ("Gorset sadysty"), lalkom Hansa Bellmera, obrzydliwościom Katarzyny Kozyry ("Karaski w wołowinie"), Andreasa Serrano czy Damiena Hirsta, choć to przecież uznani artyści. Czemu miałbym przyglądać się wyniszczonemu przez anoreksję ciału "Marty" Andrzeja Dragana, choć - przyznam - jednak przyglądałem się, bo jest w nim coś fascynującego i więcej mówiącego o dramacie współczesnej kobiety niż tony fotografii zrobionych paryskim prostytutkom. A czemu miałbym omijać jakoby kiczowate łono modelki Nobujoshi Arakiego w "Nostalgii", rzeczywiście nostalgiczne, natomiast gapić się w rzeczywiście kiczowaty, ewidentnie udawany "Meat and Text" autorstwa fotografika Huana Zhanga?

Oto róża Maurycego Gomulickiego. Pięknie. Ale... róża została czymś zbryzgana. Autorka tekstu w katalogu zresztą nadinterpretowuje, powiadając "Piękna róża zalana została spermą", czego autor przecież nie sugeruje ("Cream Pie" może to być np. łagodzący krem po goleniu). Chyba jednak ci artyści nienawidzą piękna albo takie dominuje na rynku przekonanie, że kto piękne rzeczy robi, ten jest kiczman i ze sztuką nie ma nic wspólnego.

Dlatego z ogromną przyjemnością i odetchnieniem obejrzałem fotografie Ewy Świdzińskiej ("Pieprzniczka", "Panna", "Koronczarka", "Carmen", "Madame Pompadour"), świadczące nie tylko o umiłowaniu piękna, ale i poczuciu humoru autorki. Najrzadszym z wartości oferowanych na tej wystawie. Już za samo "Croce", w którym spotykają się i krocze (choć na samej fotografii nie ma nawet włosa: wydepilowane), i to że przewiązane jest na krzyż ("croce" to po włosku właśnie krzyż), i słynny włoski teoretyk sztuki Benedetto Croce, i nadzwyczaj zwyczajne piękno, można panią pokochać, pani Ewo!

Myślę, że wyłożyłem dostatecznie jasno swoje racje, dlaczego samej wystawy "Oh no, not sex and death again!" bronię. Nie dlatego oczywista, że jej patronujemy, ale że odbija zasadniczy dramat sztuki XX w. I niech mi żaden ktoś z rady miejskiej nie ośmieli się podejmować prób jej zamknięcia, jak kiedyś próbowano z Łaźnią w Gdańsku albo po sądach włóczyć, jak to zrobiono Dorocie Nieznalskiej (a jest tu, jest!)...

Mamy oto na pewno najlepszą ekspozycyjną przestrzeń w Trójmieście i jedną z najlepszych w kraju. Taka przestrzeń zobowiązuje. Mam nadzieję, że cały zespół PGS jest tego świadom. O ile można było się wykręcić sianem od robienia wystaw z największym rozmachem w tymczasowej siedzibie przy ul. Curie-Skłodowskiej, to tutaj nic już nie zwalnia od spełnienia oczekiwanej po PGS misji. Misji bycia stacją przesyłową dla przepływu współczesnej sztuki w obie strony: ze świata do nas, od nas w świat.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki