Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szwagropol, czyli szwagrów siła

Marek Bartosik
Tadeusz Szewczyk i Jerzy Para - dziś choć mają już dziesiątki kosztownych autobusów, to nazwa i kryjąca się za nią marka jest jednym z najwartościowszych składników ich wspólnego majątku
Tadeusz Szewczyk i Jerzy Para - dziś choć mają już dziesiątki kosztownych autobusów, to nazwa i kryjąca się za nią marka jest jednym z najwartościowszych składników ich wspólnego majątku Andrzej Banaś
Dzisiaj o każdej porze dnia któryś z ich autobusów jest na zakopiance. Albo pędzi pod Tatry, albo wraca do Krakowa. Innym kierowcom i przechodniom miga tylko przed oczami wypisana wielkimi literami na boku autobusów powszechnie dziś w regionie znana, a jednak intrygująca nazwa Szwagropol. Kim są szwagrowie, którzy za tym słowem się kryją? I jak zbudowali firmę, która jest dzisiaj potentatem w przewozach pasażerskich w regionie?

Szwagrów jest dwóch. Tadeusz Szewczyk ,potężniejszej budowy i starszy, zbliża się właśnie do pięćdziesiątki. Jerzy Para, szczuplejszy, niższy, o parę lat młodszy. Obaj energiczni, nerwowi, uparci. Pracują razem od prawie 20 lat.

W Stadnikach się zaczęło
Szwagrami zostali w Stadnikach koło Dobczyc. Tam mieszkali w dwóch domach oddalonych od siebie o dwieście, może trzysta metrów. Tadek chodził do jednej klasy z siostrą Jurka. To, że mogą zostać szwagrami, szybko stało się prawdopodobne, ale że kiedyś to powinowactwo stanie się logo ich wspólnej firmy, nie tak od razu było jasne.

Kiedy zaczęli pracować razem, wujek jednego z nich, widząc ich, jak kombinują, ciągle leżą pod samochodami i naprawiają je, trochę się z nich śmiał. - Oj, szwagry, szwagry - mówił w kółko.
Gdy ich wspólny interes potrzebował już nazwy, to słowo było pod ręką. Dodali jeszcze końcówkę "pol", żeby było tak trochę poważniej, i wyszedł Szwagropol. Choć mają już dziesiątki kosztownych autobusów, ta nazwa i kryjąca się za nią marka jest jednym z najwartościowszych składników ich wspólnego majątku.

Prywaciarz jedzie
Na początku lat 90. Jerzy Para startował w życie. Miał zawód mechanika samochodowego, prawo jazdy na wszystkie pojazdy, od traktora do autobusu, a za sobą wojsko. Jak komuna się skończyła, to chłopak chciał na swoje. Na początek kupił nowego żuka. Potem 14-letnią wywrotkę kamaza, a później tatrę. Prawie nówkę, bo trzyletnią. Sam je wszystkie remontował, bez przerwy naprawiał, by były gotowe do drogi. Wynajmował się do pracy razem ze swoimi autami wielkim, wtedy jeszcze państwowym, firmom. - Koledzy śmiali się trochę ze mnie. Prywaciarz jedzie - wspomina.

Tadeusz Szewczyk wojsko odsłużył na lotniskach w Zamościu i Pyrzowicach, gdzie naprawiał samoloty. Wcześniej skończył szkołę przyzakładową przy krakowskim MPK. - W klasie wszyscy chcieli uczyć się mechaniki żuków i dużych fiatów. Tylko ja uczyłem się na autobusach. Opłacało się - śmieje się. Poznał więc dokładnie budowę ,,ogórków", czyli zaokrąglonych jelczy, berlietów, ikarusów. Wszystkiego, czym MPK woziło krakowian. Po wojsku pracował najpierw w kolejowej firmie budowlanej. W 1989 roku ożenił się z Kazimierą, siostrą Jerzego Pary. Szybko też najpierw kupił żuka, potem ciężarówkę.

Wozili kruszywo, wapno, stal zbrojeniową. Na ziemi ojca Pary a teścia Szewczyka w Stadnikach pobudowali garaż, żeby samochodów nie naprawiać pod gołym niebem. W 1991 r. Jerzy Para ożenił się z kuzynką swego szwagra. Rodzinne więzi więc się zacieśniły, ale tak naprawdę najmocniej łączyła ich robota. Wszystko szło dobrze aż do 1993 roku, kiedy okazało się, że rynek budowlany przygnieciony planem Balcerowicza pada. Było coraz mniej inwestycji i firmy już nie potrzebowały usług prywaciarzy z wywrotkami. Tadeusz Szewczyk i Jerzy Para stanęli przed pierwszym przełomem w swojej biznesowej karierze. - Nie było co wozić, to nie było pieniędzy. Musieliśmy coś wymyślić - opowiadają.

"Kiwajka" - trudne początki
Właściciel innej firmy transportowej namawiał ich, żeby zaczęli wozić ludzi i razem z nim obsługiwali linię do Zakopanego. Wybór wydawał się oczywisty, bo ruch z Krakowa pod Tatry jest duży, w autobusach PKS-u zawsze ścisk, a konkurencja kolei żadna. Tadeusz namówił Jerzego, żeby w to wejść. Pierwszy autobus kupili na kredyt. - To był stary autosan. Mówili na niego "kiwajka" bo tak się bujał na drodze, że aż strach było nim jeździć - opowiada Jerzy Para.

Pamięta doskonale, że na tymczasowym przystanku przy legendarnym barze Smok koło krakowskiego dworca kolejowego postawił ich "kiwajkę" dokładnie w prima aprilis 1993 roku. Na autobusie wymalowany był napis "Prywatna linia Kraków - Zakopane". Cierpliwie czekał na pasażerów, ale nikt nie podchodził. Kiedy przyszła pora odjazdu, jednak ruszył, gdyż przecież gdzieś na trasie, przy dworcach w Myślenicach czy Nowym Targu ktoś mógł czekać. Początkowo jeździł tylko on, ponieważ jego szwagier dopiero robił prawo jazdy na autobusy.

Jerzy Para wstawał o czwartej rano. Dojeżdżał ze Stadnik do Krakowa, potem trzy razy przejeżdżał trasę do Zakopanego, gdzie zatrzymywał się przy rondzie koło baru FIS. Późnym wieczorem po przejechaniu ponad 700 km wracał do domu. Tam po kolacji znikali razem ze szwagrem pod autobusem, bo w gracie zawsze trzeba było coś naprawić. W tym czasie ich żony sprzątały autobus. A o czwartej rano znowu ruszał w trasę.

Przez pierwszy miesiąc jeździł prawie pustym autobusem. Pasażerowie byli nieufni wobec prywaciarza, którego PKS nie wpuszczał na swoje dworce. Wyraźną zmianę zauważyli przy okazji pierwszego długiego majowego weekendu. Tak wielu ludzi chciało się dostać do Zakopanego, że wsiadali i do ich autosana. - Ale przez ponad pół roku dokładaliśmy do interesu. Strach był - przyznają zgodnie. Prawdziwy ruch zaczął się przy okazji Bożego Narodzenia.

- Ludzie przekonali się stopniowo, że na prywatnego przewoźnika można liczyć. Naszym atutem było też to, że nigdy nie pracowaliśmy w PKS i dla nas pasażer był święty, bo on nam płacił - tłumaczy Jerzy Para. Pamięta, jak dojeżdżał autobusami państwowego przewoźnika ze Stadnik do szkoły w Krakowie. Bywało, że czekał na dworcu nawet trzy godziny, a pan kierowca, mówił do niego: ,,Ty, młody, masz czas, możesz poczekać". I nie wpuszczał go do autobusu.

Jeszcze jesienią, i znowu na kredyt, kupili kolejny używany autobus. Pierwszą nową maszynę, prosto z fabryki w Jelczu, nabyli dopiero w 1995 r. Samochód na oko był super, ale zaraz następnego dnia, kiedy Jerzy Para wyruszył spod krakowskiego dworca, zepsuł się już na ulicy Dietla. Zanim zatrudnili pierwszego kierowcę, latami jeździli sami. Na zakopiance poznali dokładnie każdą dziurę w asfalcie. Nauczyli się w 25 minut wymieniać autobusowe koła i jeździć tak, by mimo coraz większych korków dojeżdżać do celu punktualnie. - To nie kwestia prędkości, ale płynności jazdy - tłumaczy Jerzy Para. Ich obecne autobusy mają nawet ponad 400 koni. Można nimi bezpiecznie wyprzedzać np. ciężarówki pod Naprawą, lecz te dawne miały dwa razy mniej mocy.

Pierwszy zagraniczny autobus kupili dziesięć lat temu. To była bova. Na bokach producent wymalował im czerwono-niebieską falę. Ono dołożyli do tego napis Szwagropol w tych samych kolorach. To był czas, kiedy w związku z powtarzającymi się wypadkami na właścicieli autobusów nakładano coraz to nowe obowiązki, zwłaszcza dotyczące czasu pracy kierowców. Rynek rozwijał się żywiołowo, przewoźnicy toczyli boje o miejsca na przystankach, rozkłady jazdy, a władze próbowały to cywilizować.

W 1997 r. doszło do burzliwego rozwodu szwagrów z właścicielem firmy, z którą wspólnie obsługiwali linię do Zakopanego. - Chciał nas wykolegować, ale tak naprawdę to nam pomógł, bo stanęliśmy na nogi, a potem firma zaczęła rosnąć w oczach - opowiada Tadeusz Szewczyk. Malowane na biało autobusy z napisem Szwagropol jeździły do Zakopanego coraz częściej. W firmie pracowało coraz więcej kierowców i mechaników, stopniowo rozbudowano sieć sprzedaży i rezerwacji biletów. Uruchomili trasę do Nowego Sącza, a niedawno do Bukowiny. Zaczęli też jeździć za granicę, ale nie regularnie, lecz z wycieczkami.

Na Włochy!
Jerzy Para nigdy nie zapomni takiej pierwszej trasy. Wiózł do Włoch pielgrzymkę. Z tej okazji do swojego starego jelcza założył nawet klimę. Miał duszę na ramieniu. Obawiał się nie tylko słowackich i austriackich policjantów i celników, którzy na polskie autobusy byli cięci. Znajomi opowiadali mu, jak ciężko się jeździ po Rzymie, jak strome są serpentyny pod Monte Cassino. Jednak wszystko poszło nadspodziewanie gładko. W Rzymie nauczył się, że w tamtejszych korkach można jeździć tylko zdecydowanie, bo dla uprzejmych tam nie mam miejsca.

Ciągle pracują intensywnie. Biorą w leasing nowe samochody, martwią się, czy wystarczy pieniędzy na ich spłatę, czasem rozmawiają z niezadowolonymi pasażerami, pilnują konkurencji, która co chwilę próbuje ustawiać swoje autobusy parę minut przed odjazdem tych z logo Szwagropolu, kupują nawigację satelitarną, by lepiej kontrolować swoich kierowców. Obliczają, że firma pochłania im 80 procent życia.

Czas na realizację marzeń
Ale przyznają, że przyszedł też czas na spełnianie małych marzeń. Jerzy Para zawsze chciał przejechać za kółkiem rajdowego samochodu legendarny odcinek specjalny Komorniki - Stadniki, przy którym stał jeszcze jako dzieciak i obserwował pędzące auta. Od 1999 roku jeździ w rajdach, ale na własny rachunek, bez mieszania do tego wspólnej ze szwagrem firmy. - Na urlopy właściwie nie jeżdżę. Dla mnie najlepszy odpoczynek to, jak mogę jechać 170 km na godzinę leśną drogą. Po czterech dniach znowu jestem w firmie - opowiada. Jeździ teraz renault clio sport, by móc czasem opowiedzieć, jak długością skoku na jakiejś hopie pobił samego "Hołka".

Tadeusz Szewczyk, były obrońca i bramkarz Huraganu Stadniki, nadal lubi piłkę. Chodzi przede wszystkim na Wisłę, a i na Cracovię też czasem zagląda. Ich firmowy "ogórek" z obciętym dachem wiózł ze stadionu na Rynek piłkarzy Wisły po ich którymś mistrzostwie Polski. Czasem wyskakuje na narty, lecz nie w Alpy. Raczej na parę godzin do Białki czy Limanowej.

Jeżdżą służbowymi outlanderami, gdyż z aut z napędem na cztery koła były najtańsze, a są dość duże, żeby załadować do nich części, jak trzeba szybko jechać za granicę, by naprawiać autobus. Obaj kształcą dzieci. Chłopcy Tadeusza Szewczyka to już studenci. Jerzy Para ma dwoje kilkunastoletnich dzieci, a teraz bawi też najmłodsze, roczne. Na zmianę w kolejne dni pilnują firmy z jej centrum dyspozycyjnego przy ul. Klimeckiego w Krakowie. Jak to się stało, że tak długo udaje im się wytrzymywać z sobą w zgodzie? - To dlatego, że żony trzymamy z daleka od firmy - tłumaczą całkiem poważnie szwagrowie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska