Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cena prawdy była ceną życia

Katarzyna Kaczorowska
Ksiądz Jerzy w 1984 roku. To był tragiczny miesiąc, zmarł pobity Grzegorz Przemyk
Ksiądz Jerzy w 1984 roku. To był tragiczny miesiąc, zmarł pobity Grzegorz Przemyk Wojciech Kryński/forum
Mówił o prawdzie, która jest silniejsza niż przemoc. Mówił o przemocy, która jest tylko oznaką słabości i nie należy się jej bać. Ale przyjaciele i tak się bali. O niego. Sparaliżował ich strach, kiedy 19 października 1984 roku nie wrócił wieczorem do Warszawy, a telewizja potem nadała komunikat, że został uprowadzony. Co z księdzem Jerzym?

Komu nie udało się zwyciężyć sercem i rozumem, usiłuje zwyciężyć przemocą. Każdy przejaw przemocy dowodzi moralnej niższości. (...) Idea, która potrzebuje broni, by się utrzymać, sama obumiera. Idea, która utrzymuje się tylko przy użyciu przemocy, jest wypaczona. Idea, która jest zdolna do życia, podbija sobą; za nią spontanicznie idą miliony. Solidarność dlatego tak szybko zadziwiła świat, że nie walczyła przemocą, ale na kolanach, z różańcem w ręku, przy polowych ołtarzach, upominała się o godność ludzkiej pracy, o godność i szacunek dla człowieka. O te wartości wołała bardziej niż o chleb powszedni. (…)
Módlmy się, byśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy".

Kiedy po raz trzeci podjął próbę walki o życie, zatrzymali auto i zawiązali mu pętlę na szyi i nogach - gdy próbował nimi ruszyć, dusił się

19 października 1984 roku ksiądz Jerzy Popiełuszko w bydgoskim kościele pw. Braci Męczenników odprawił po mszy nabożeństwo różańcowe. Te słowa poświęcił medytacji nad ostatnią tajemnicą bolesną, ukrzyżowaniem Chrystusa. Nie wygłosił słynnego w Polsce kazania. SB zapowiedziało księdzu Jerzemu Osińskiemu, który go zaprosił do Duszpasterstwa Ludzi Pracy w Bydgoszczy, że może mieć problemy, jeśli gość powie homilię.
Był przeziębiony i choć gospodarze prosili, by został na noc, chciał wracać do Warszawy. Zjadł kolację. Zgodził się, by jego auto, prowadzone przez strażaka i byłego komandosa, Waldemara Chrostowskiego, który pilnował jego bezpieczeństwa, eskortowano tylko do granic miasta. Obawy uspokoił krótko: - Jeśli nie przerwali różańca, to i dadzą spokojnie wrócić.
Nie dali. Czekali na niego w trójkę w nieoznakowanym szarym fiacie 125p należącym do Departamentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych: kapitan Grzegorz Piotrowski, porucznicy Waldemar Chmielewski i Leszek Pękala.
Bez względu na to, jaki wykonujesz zawód, jesteś człowiekiem.
Cała Polska zna historię uratowania 80 milionów dolnośląskiej Solidarności - na kilkanaście dni przed ogłoszeniem stanu wojennego podjął je z konta "S" Józef Pinior i zawiózł do rezydencji ówczesnego metropolity wrocławskiego, arcybiskupa Henryka Gulbinowicza. Ale niewiele osób wie, że podobną operację, choć na mniejszą skalę, przeprowadzono kilka miesięcy wcześniej na Mazowszu. Mirosław Odorowski, skarbnik regionu, na polecenie Zbigniewa Bujaka podjął z konta 10 milionów złotych. Na wszelki wypadek. I jak w 2004 roku opowiedział historykowi, profesorowi Andrzejowi Friszkemu, zawiózł je do księdza Jerzego. Przed nim dwóch innych księży bało się je ukryć. Młody rezydent parafii pw. św. Stanisława Kostki się nie bał.
Kilka miesięcy później, już w stanie wojennym, nie bał się też przychodzić na procesy hutników - 13 grudnia 1981 roku ZOMO spacyfikowało strajk okupacyjny w Hucie Warszawa. Aresztowanych działaczy "S" postawiono przed sądem. I jak wspominał nieżyjący już prof. Klemens Szaniawski, wybitny filozof, który z ramienia opozycji był obserwatorem tych procesów, ksiądz Jerzy był jedynym duchownym, jakiego można było na nich spotkać.
Roma Szczepkowska, żona Andrzeja Szczepkowskiego, opowiedziała Grażynie Sikorskiej (ta historia znalazła się w książce wydanej w Londynie rok po śmierci księdza pt. "Prawda warta życia. Ksiądz Jerzy Popiełuszko"), jak któregoś dnia wybiegł wzburzony z sali sądowej. Wyszła za nim. Kiedy zapytała, czy dobrze się czuje, odpowiedział, że nic mu nie jest. Nie chciał pomocy, ale Szczepkowska drążyła z kobiecej ciekawości - dlaczego ksiądz tak nagle wybiegł? Usłyszała, że nie zwykł się spowiadać przed osobami świeckimi płci żeńskiej, ale gdy dalej nie dawała mu spokoju, powiedział:
- Uciekłem przed nienawiścią, przed uczuciem nienawiści.
Przemoc nie jest oznaką siły, lecz słabości.
Były słynne w całym kraju. Żoliborskie Msze za Ojczyznę. Ich pierwowzorem stała się msza, w czasie której poświęcono sztandar Solidarności Huty Warszawa. 25 kwietnia 1981 roku u św. Stanisława Kostki nabożeństwo koncelebrował biskup Zbigniew Kraszewski, a rodzicami chrzestnymi sztandaru zostali Andrzej Wajda i Alina Pieńkowska, żona Bogdana Borusewicza, jedna z organizatorek strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku i sygnatariuszka Porozumień Sierpniowych.

To, co wielkie i piękne, rodzi się przez cierpienie

Oprawę tej mszy przygotował ksiądz Jerzy - to wtedy po raz pierwszy przed ołtarzem pojawili się aktorzy recytujący wiersze patriotyczne. Tego dnia byli to Gustaw Holoubek i Andrzej Łapicki.
Po wprowadzeniu stanu wojennego Msze za Ojczyznę stały się comiesięcznym, autorskim, bo starannie przygotowywanym przez księdza Jerzego, wydarzeniem religijnym, duchowym, ale dla aparatu władzy - politycznym. Groźnym, bo dającym ludziom poczucie wolności. Tak groźnym, że na miesiąc przed śmiercią księdza w tygodniku "Tu i teraz" Jan Rem, czyli Jerzy Urban, pełniący ówcześnie funkcję rzecznika rządu, pisał "W inteligenckiej części warszawskiego Żoliborza stoi kościół księdza Jerzego Popiełuszki - obok św. Brygidy w Gdańsku najbardziej renomowany klub polityczny w Polsce. (...) Wyznawcy sfanatyzowanego ks. Popiełuszki nie potrzebują argumentów, dociekań, dyskusji, nie chcą poznawać, spierać się, zastanawiać i dochodzić do jakichś przekonań. Chodzi tylko o zbiorowe wylanie emocji. Ks. Jerzy Popiełuszko jest więc organizatorem sesji politycznej wścieklizny. Mylił się bowiem Orwell, gdy sądził, że seanse nienawiści można urządzać poprzez telewizyjne emisje pobudzające emocje każdego z widzów osobno, w jego czterech ścianach. Ludzie porozdzielani od siebie ścianami podatni są na perswazje, argumenty i wzruszenia, ale zbiorową nienawiść podniecać mogą tylko w tłumie".
Ale jeśli można mówić o jakichkolwiek seansach nienawiści, to nie ze strony skromnego księdza o wielkiej charyzmie.
To, co wielkie i piękne, rodzi się przez cierpienie.
Budził strach uporem i odwagą. W czasie jednej z niedzielnych mszy dla hutników powiedział, że przyszedł do niego robotnik z Huty Warszawa. SB zmusiło go do podpisania zobowiązania do współpracy. Ten robotnik przyniósł mu oświadczenie. Ludzie zgromadzeni w kościele, wśród nich Anna Szaniawska, żona prof. Szaniawskiego, usłyszeli: "Pragnę księdza poinformować, że czując się poniżony w stosunku do swojej godności ludzkiej wymuszeniem na mnie napisania oświadczenia, żadnej współpracy prowadzić nie zamierzam. Proszę księdza o rozpowszechnienie mojego listu, Łaskawiec Wiesław, pracownik działu »tt«, Huta Warszawa".
Przyjaciele, parafianie, ludzie zaangażowani w działalność opozycyjną zaczęli się o niego bać. Starano się go chronić, ale w rozmowie z Anną Szaniawską powiedział wprost: "Aniu, wcześniej czy później ja zginę".
Jak wspominał na łamach "Tygodnika Powszechnego" w 1999 roku mecenas Edward Wende, późniejszy oskarżyciel posiłkowy w procesie zabójców księdza, Popiełuszko czuł narastające zagrożenie. W grudniu 1983 roku został wezwany do prokuratury na przesłuchanie. Prokurator Anna Detko-Jackowska zleciła przeszukanie kawalerki księdza przy Chłodnej. W "Expressie Wieczornym" ukazał się szkalujący go tekst "Garsoniera obywatela Popiełuszki".
Wende i mecenas Tadeusz de Virion odmówili asystowania przy przeszukaniu. Nie chcieli uwiarygadniać systemu. Ale poprosili, by do księdza przyszedł Chrostowski (na procesie poznał Leszka Pękalę, który był wśród przeszukujących mieszkanie Popiełuszki). Wende wspominał, że "tajniacy bez zastanowienia wyjmowali z różnych zakamarków a to amunicję, a to materiały wybuchowe, a to bibułę".
Dzięki esbeckiej prowokacji, księdza zatrzymano na dwie doby. Wypuszczono go po interwencji arcybiskupa Dąbrowskiego u generała Kiszczaka. Ale przesłuchania trwały do lipca 1984 roku. Od sądu uchroniła Popiełuszkę amnestia.
Miłość nie istniałaby, gdybyśmy byli do niej zmuszani.
W maju 1984 roku nieznani sprawcy brutalnie pobili maturzystę Grzegorza Przemyka, syna poetki Barbary Sadowskiej. Nikt nie miał wątpliwości, że za tą zbrodnią kryje się SB. Zrozpaczoną matkę po śmierci syna wspierał ksiądz Jerzy. Coraz częściej jednak pojawiały się głosy, że zagrożony jest on sam i trzeba go ratować. Tajniacy śledzili go nawet nad morzem niedaleko Karwi, gdzie spędził ostatnie wakacje. Innym razem w Dębkach ktoś ostrzegł go pukaniem w drzwi. Wyskoczył w piżamie przez okno, prosto do lasu. Szedł na plażę, na której zobaczył szpaler mundurowych. Nie tracąc rezonu, zdjął bluzę od piżamy i, jak wspominał Stefan Bratkowski "Tygodnikowi Powszechnemu" 11 lat temu, "raźnie się gimnastykując, przedefilował przed frontem, budząc wyraźne rozbawienie całej kohorty. Po czym, nie zaczepiony przez nikogo, wrócił do domku, już przeszukanego".
Ale śmiech zamierał na ustach. Pojawił się pomysł wysłania go na studia do Rzymu, byle dalej od Warszawy. Nie chciał. Bratkowskiemu powiedział, że nie jest molem książkowym i się nie nadaje. Nie czuł się intelektualistą i czuł, że jego miejsce jest w Warszawie. Nie pomogły nawet trudne rozmowy z prymasem Józefem Glempem, które budziły w nim rozżalenie. Już po śmierci księdza prymas nie krył, że przeczucie tej tragedii wisiało w powietrzu.
Zasadniczą sprawą przy wyzwoleniu człowieka i narodu jest przezwyciężenie lęku.
W lipcu 1984 roku rząd ogłosił amnestię dla działaczy opozycji. Z więzienia wyszli między innymi Władysław Frasyniuk i Józef Pinior. I 31 sierpnia 1984 roku pojechali we Wrocławiu pod tablicę upamiętniającą podpisanie Porozumień Sierpniowych. Trafili na dwa miesiące do aresztu.
- Ksiądz Jerzy odprawił wtedy za nas mszę na Żoliborzu. Miałem pojechać do niego z podziękowaniami po wyjściu z aresztu. Zamiast tego pojechałem z Basią Sadowską do Suchowoli, na mszę za jego duszę - opowiada Pinior, który niechętnie przyznaje, że były naciski, by nie jechali z Frasyniukiem do Warszawy na pogrzeb księdza. Nikt nie wiedział, co się tam wydarzy, jak władza potraktuje żałobników. - Tam, w Suchowoli, poznałem jego matkę. I nawet jeśli dla kogoś zabrzmi to patetycznie, zrozumiałem, że ksiądz Jerzy był synem polskiej ziemi, chłopskim dzieckiem, które oddało jej to, co najcenniejsze.
19 października 1984 roku Pękala i Chmielewski rano byli pod żoliborską plebanią. Mieli obserwować, czy ksiądz wyjedzie. Nic nie zauważyli. Piotrowski jednak wydał rozkaz - z sobie znanego źródła miał informację, że figurant - jak w żargonie SB nazywano osobę obserwowaną - jednak pojechał do Bydgoszczy. W bagażniku fiata 125p mieli pożyczone kajdanki, kurtkę i czapkę milicjanta z drogówki, dwa worki z kamieniami, sznur, gazę, pięciolitrowy kanister z benzyną. Wytypowali miejsce, w którym mogliby spowodować wypadek samochodu księdza. Stanęli na chwilę na poboczu i ze sterty kijów składowanych na płotki szyfonowe budowane zimą, wybrali te grubsze. Pękala i Chmielewski dokładnie owinęli je w przygotowane wcześniej szmaty i dla pewności obwiązali jeszcze sznurkiem. W trasie, na wysokości Lipna, w fiacie urwał się pasek klinowy. Pomógł im mechanik z miejscowego warsztatu. Po drodze zjedli jeszcze obiad, w bydgoskim urzędzie spraw wewnętrznych zameldowali się około 17. Z akt śledztwa wiadomo, że Piotrowski zadzwonił wtedy do Warszawy.
Człowieka można przemocą ugiąć, ale nie można go zniewolić.
Bydgoski kościół Braci Męczenników był tego wieczora pod obserwacją miejscowej SB. Tajniacy zauważyli fiata 125p. Widzieli, że z trójki siedzących w nim mężczyzn jeden poszedł na chwilę do kościoła, a dwaj pozostali zmienili tablice rejestracyjne. Jak się później okazało, na fałszywe. Tym, który wszedł do świątyni, był dowódca Grzegorz Piotrowski.
O godzinie 21.20 z bydgoskiej plebanii wyszli ksiądz Jerzy i Waldemar Chrostowski. Wsiedli do auta i ruszyli. Za nimi jechał samochód eskortujący ich dla bezpieczeństwa do granicy miasta. I jeszcze dwa. Z esbekami. Za Bydgoszczą Chrostowski miał na ogonie już tylko jeden wóz. Jechał szybko, ale ksiądz poprosił, by zwolnił. Po co dawać pretekst. Jadący za nimi fiat zaczął oślepiać Chrostowskiego długimi światłami. Nie pomogły manewry kierowcy, który uznał w końcu, że przepuści wariata. Fiat 125p wyprzedził ich. Chrostowski zauważył, że w środku siedzi milicjant i daje znaki, by stanął na poboczu. Nie chciał się zatrzymać. Ale ksiądz powiedział, by stanął, bo mogą mieć kłopoty.
Milicjant podszedł do ich golfa. Razem z nim szedł cywil, który zaczął domagać się od kierowcy kluczyków. Ten, zdziwiony, nie zdążył cofnąć ręki, kiedy mu je wyrwał, a milicjant zaprosił Chrostowskiego do dmuchania w balonik w jego aucie.
To był moment. Drzwi się zatrzasnęły. Ktoś zaczął go kneblować. Potem poszli po księdza. Ostatnie jego słowa, jakie usłyszał Chrostowski, brzmiały: - Panowie, jak mnie traktujecie, jak można mnie tak traktować.
Prawdziwa wolność jest pierwszą cechą człowieczeństwa.
Zaczęli go bić. Pięściami. Kijami. Piotrowski miał 192 centymetry wzrostu i ważył ponad 100 kilogramów. Szczupły ksiądz, który w dodatku nie umiał się bronić, nie był dla niego przeciwnikiem. Pobitego, półprzytomnego za-kneblowali i związanego wrzucili do bagażnika. Jak worek.
Kiedy auto ruszyło, Piotrowski kazał skręcić kierowcy do lasu, jak tylko zobaczy zjazd. Ale kiedy ten zaczął wyprzedzać jadący drogą samochód, chwilę nieuwagi wykorzystał Chrostowski, który wyskoczył z wozu. Cudem uniknął zderzenia ze słupkami ustawionymi wzdłuż pobocza. Stali tam jacyś ludzie z motocyklem. Ale nie pomogli mu - motor był ze-psuty. A samochód, który wyprzedzali esbecy, nie stanął. Kto by w środku nocy reagował na dziwnego faceta wrzeszczącego tuż po skoku z auta?
Chrostowski, w szoku, nie czując bólu, dotarł do pobliskiego hotelu Wojewódzkiego Ośrodka Postępu Rolniczego w Przysieku. Recepcjonistka nie mogła się dodzwonić do kurii w Warszawie. Ale zaalarmowała milicję i pogotowie ratunkowe. Lekarz karetki zawiózł Chrostowskiego do Torunia, do kościoła Najświętszej Maryi Panny, gdzie mieścił się oddział Prymasowskiego Komitetu Pomocy. Ksiądz Józef Nowakowski kilka razy kazał mu powtarzać opis dramatycznych wydarzeń. Kiedy uznał je za wiarygodne, zawiadomił milicję i pojechał na miejsce porwania. Był już tam radiowóz milicyjny. Odradzono mu nocne poszukiwania.
W duchu miłości, a nie przemocy, człowiek gotów jest przyjąć nawet najtrudniejszą, najbardziej wymagającą prawdę.

Uciekłem przed nienawiścią, przed uczuciem nienawiści - powiedział na procesie hutnika

Ocknął się, zaczął kopać w bagażnik, usiłując go otworzyć albo chociaż zaalarmować kogoś, kto by akurat w środku nocy przejeżdżał drogą. Piotrowski wydał rozkaz - zjechać na parking koło hotelu Kosmos w Toruniu. Kiedy stanęli, otworzyli bagażnik i wywlekli z niego księdza. Zaczął uciekać. Krzyczał. Pękala zeznał w procesie, że chyba "ratunku, ludzie, darujcie mi życie". Nie zamierzali darować. Uciekł tylko kilka metrów. Piotrowski zaczął go bić, aż ten stracił przytomność. Znów go zakneblowali i związanego wrzucili do bagażnika. Ruszyli w stronę Włocławka. Ksiądz znów się ocknął. Próbował wypchnąć nogami klapę bagażnika. Stanęli w pobliżu stacji benzynowej. Nie za blisko, by nikt nie zainteresował się dziwnymi odgłosami z bagażnika. Pękala i Chmielewski na wszelki wypadek usiedli na aucie. Po chwili znów ruszyli.. Do najbliższego zagajnika. I znów wywlekli go. Piotrowski zaczął go bić…
Kiedy po raz trzeci ksiądz podjął próbę walki o życie, zatrzymali auto, skatowali go i zawiązali mu pętlę na szyi i nogach - gdy próbował nimi ruszyć, zaczynał się dusić. To wtedy Piotrowski wydał rozkaz "kamulki do nóg" - co jego pomocnicy zeznali w procesie. Przywiązali więc do nóg księdza worek z kamieniami. I pojechali na zaporę na Wiśle koło Włocławka. Tam, z wysokości kilkunastu metrów, zrzucili w dół do Wisły zmaltretowane ciało. Nie udało się ustalić, czy ksiądz Jerzy jeszcze żył.
Każda rzecz, każda sprawa wielka musi kosztować i musi być trudna. Tylko rzeczy małe i liche są łatwe.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska