Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miles Davis był zawsze dla mnie jak Winnetou

rozmawia Joanna Weryńska
Michał Urbaniak kiedyś wstydził się, że gra na skrzypcach
Michał Urbaniak kiedyś wstydził się, że gra na skrzypcach Marcin Nowacki
Z Michałem Urbaniakiem, światowej sławy skrzypkiem i saksofonistą jazzowym, o jego najnowszej płycie "Miles Of Blues" rozmawia Joanna Weryńska.

Czy to prawda, że kiedy miał Pan 14 lat, legendarny amerykański trębacz Miles Davis stał się Pana bohaterem niczym Winnetou?__
Tak. I to na całe życie. Mniej więcej wtedy wymieniliśmy się z kolegą z klasy płytami. Ja dałem mu Louisa Armstronga, a on mi Davisa. Przedtem w ogóle nie znałem tego muzyka. Kiedy odsłuchałem ten krążek, byłem w szoku. Niemal w każdej tworzonej przez Davisa nucie wyczuwałem niewiarygodną siłę.

A dlaczego wydaje Pan płytę poświęconą Davisowi dopiero teraz?__
Kiedy zmarł, miałem przygotowane kilkanaście utworów w swoich aranżacjach. Jednak gdy zobaczyłem, że każdy wtedy nagrywał płytę Milesa, postanowiłem się wycofać. Te szkice zachowałem jednak do dziś, a że w tym roku minęło 50 lat od czasu wydania "Kind Of Blue" M. Davisa, postanowiłem upamiętnić tę płytę wydając swój krążek, który nazwałem "Miles Of Blue".

Na płycie usłyszeć można też córkę Pana i Urszuli Dudziak, Mikę. Co skłoniło Pana, by zaprosić ją do tego projektu?__
Zapytałem ją po prostu, czy nie chciałaby czegoś ze mną zrobić, a ona odesłała mi gotową ścieżkę dźwiękową. Odsłuchałem ją i uznałem, że jest dobra.

Jak to jest w takiej muzykującej familii? Nie myśleliście, żeby nagrać wspólną płytę?__
Nie. Każde z nas realizuje obecnie własne projekty, i idzie swoją ścieżką.

Pewnie nie byłoby to łatwe, bo każde z was mieszka obecnie w innym kraju, Pan od lat w USA. Kiedy po raz pierwszy poznał Pan smak amerykańskiego jazzu?__
Latem 1962 roku jako kilkunastoletni chłopak znalazłem się w Nowym Jorku z zespołem Wreckers. Przedtem nigdy nie byłem za granicą, więc kiedy ujrzałem płonące dachy Manhattanu, myślałem, że śnię. Zagraliśmy na festiwalach jazzowych w Waszyngtonie i w Newport, a potem puścili nas w trasę po całych Stanach Zjednoczonych.

W Nowym Orleanie słuchałem zza takiej specjalnej szyby Louisa Armstronga. Ale największy szok przeżyłem w San Francisco, gdy po raz pierwszy ujrzałem na żywo Milesa Davisa. Zwłaszcza, że mogliśmy wtedy spotkać się praktycznie z każdym muzykiem, ale nie z Milesem. Legendy krążyły o tym, jak kazał codziennie Adderleyowi robić pięćdziesiąt przysiadów, a Coltrane'owi zabronił chodzić do dentysty, bojąc się, że kiedy genialnemu saksofoniście usuną trzonowy ząb, straci swój wspaniały ton. O tym, że zagram kiedyś na skrzypcach z Davisem, nawet mi się nie śniło.
To prawda, że wstydził się Pan wtedy, że jest skrzypkiem?__
Jak cholera. Prawdę mówiąc, w tym czasie nie przyznawałem się w ogóle, że gram na skrzypcach, bo to taki rzewny instrument, który nie pasuje do jazzu. Byłem saksofonistą i koniec!

A jak doszło do pierwszego spotkania z Davisem?__
To było spotkanie bez słów. Kiedy przyjechałem do San Francisco, Miles grał ze swoim sekstetem w klubie Blackhawk, a towarzyszyli mu jak zwykle gwiazdorzy: Jay Jay Johnson, George Coleman, Jimmy Cobb Wynton Kell i Paul Chambers. Kiedy chcieliśmy przedstawić się Davisowi, nastąpiły komplikacje. - Nie podchodźcie, nie zaczepiajcie go; Miles jest w złym nastroju i nie rozmawia w ogóle z białymi - mówiono nam. Zacząłem więc na Davisa polować.

W pewnej chwili geniusz wyszedł z Blackhawk, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, i usiadł na krawężniku w rynsztunku, za który można by kupić cadillaca. Sam o sobie nieraz mówił, że jest elegancki jak pies z kulawą laską. I taki był - w doskonale skrojonym garniturze, w kremowej koszuli, do której krawat przymocowany był ogromną złotą spinką, w złotym, luźno zwisającym z lewej kiści zegarku, w czarnych mokasynach i w ciemnych jedwabnych skarpetkach. Miał taką klasę, że nie można było od niego oderwać oczu.

Żaden muzyk w historii jazzu nie miał takiej klasy. Ostatnie, co zapamiętałem, to jak wstał i skierował się ku Blackhawk dotykając palcem górnej, porżniętej ustnikiem wargi. Odtąd, w muzyce i życiu, zawsze chciałem być taki jak on: podążać do przodu i po każdym kolejnym etapie zrzucać z pleców tornistry z tradycją. I nie na żadnym polskim zadufanym szlaku, tylko w Ameryce, którą wkrótce musiałem opuścić z bólem w sercu i z żelaznym przekonaniem, że wcześniej czy później do niej powrócę.

No i wrócił Pan. Od lat mieszka Pan w USA. Czym różni się amerykański jazz od polskiego?__
Jazz w Polsce jest dla mnie przeintelektualizowany. To tak, jakby uprawiać seks z podręcznikiem.
A w amerykańskim jazzie liczy się przede wszystkim brzmienie, czucie i rytm, czyli to co jest u podstaw muzyki jazzowej. W Ameryce jest cała plejada młodych muzyków, którzy mają muzykę jazzową w sercu i duszy..

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska