Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Katarzyna Grochola: Wałbrzych to umierające miasto

Małgorzata Matuszewska
Katarzyna Grochola
Katarzyna Grochola Marcin Oliva Soto
Rozmawiamy z pisarką o ukochanym wnuczku, który uczy ją, że trzeba robić to, co się robić umie, o mieście na Dolnym Śląsku, w którym mieszkała jako dziecko, o kobietach szukających u niej pomocy, ale przede wszystkim o najnowszej książce "Kryształowy Anioł", która bije rekordy popularności.

Po wydaniu "Trzepotu skrzydeł" mówiła Pani, że chce zostać filmowym producentem. Produkuje Pani film?

Marzyłam, żeby zrobić film.

Co się stało? Przyszły ciężkie czasy?

Nie, ale po prostu nie jestem aż tak bogata, ani tak sprawna, żeby wyłożyć chociażby półtora miliona złotych na produkcję.

Czy "Kryształowy Anioł", w którym opisuje Pani wielopokoleniową rodzinę, jest wyrazem tęsknoty za sagą?

To nie jest saga, bo nie jest to powieść rzeka. Ale chciałam napisać więcej, żeby czytelnik dowiedział się, skąd się wzięła Sara. Potrzebne było więc jej dzieciństwo, choć krótka opowieść o babci, bo dziadek wcale się nie pojawia. Chciałam, żeby wątki się zbiegły, a one, jak mi się rozbiegły, tak musiały się zbiec dopiero na 540 stronie.

Uspokajam się, mówiąc do siebie. Mówię nawet wtedy, kiedy jestem sama. W samochodzie do siebie mówię albo mówię do samochodu. Gadam bez opamiętania.

Książka jest oparta na marzeniach małej dziewczynki, Sary, która marzy...

Mam wrażenie, że jeśli małe dziewczynki o czymś marzą i nie jest to gwiazdka z nieba, to im się jakoś to marzenie spełnia. Najlepiej, żeby było oparte na czymś rzeczywistym, do czego można dojść. Nawet do radia, będąc jąkającą się dziewczynką. To nie jest nierealne - wnioskuję, słuchając wielu prezenterów telewizyjnych.

Lubi Pani radio? To trochę niemodne medium.

Radio bardzo lubię. Wydaje mi się silniejszym medium niż telewizja. Wpycha się niepostrzeżenie, nie trzeba do tego przykładać uwagi, żeby towarzyszyło nam w samochodzie, sklepie, na stacji benzynowej, gdziekolwiek. Nawet jeśli radio nie jest takie, jakie było, to co szkodzi opisać te marzenia?

Czy Makrofonek, do którego przemawia Sara, jest wyrazem tęsknoty człowieka za jakąś formą terapii?

Makrofonek jest formą tęsknoty do tego, żeby do kogoś mówić, kto nas wysłucha. Mikrofon nie będzie słuchał, Sara przecież mówi do martwego mikrofonu, którego przez delikatność nazywa Makrofonem. Żeby móc mówić, żeby być słuchanym, trochę żeby się wyspowiadać, żeby skorzystać z terapii psychologicznej.
Jestem osobą, która mówi, więc może za dużo dałam siebie Sarze. Uspokajam się, mówiąc do siebie. Mówię nawet wtedy, kiedy jestem sama. W samochodzie do siebie mówię albo mówię do samochodu. Gadam bez opamiętania. W szpitalu dużo gadałam, w niebezpiecznych dla siebie sytuacjach. Czuję wtedy, że nie jestem sama. Musiałam użyczyć tego Sarze. Kiedyś strasznie rozharatałam sobie nogę, kopiąc w szybę ze złości. Pan Bóg mnie ochronił po raz kolejny, że nie uszkodziłam ścięgien, a miałam 26 szwów. Mam je zresztą do dziś. Wszystko opowiedziałam lekarzowi: jaką byłam dziewczynką, jaką kobietą, pytałam, czy on się nie denerwuje, co z rajstopami, bo mnie nie stać na nowe, czy rozpuszczą się nici. Gadałam bzdury.
Wszystko można w życiu zagadać?

Nie. Nic nie można zagadać. Ale można dużo w życiu opowiedzieć. Opowiedzieć o sobie, a co najważniejsze posłuchać, co ktoś inny ma do powiedzenia.

Uważa Pani, że zagubiliśmy umiejętność słuchania?

Człowiek dużo wie o świecie, ale mało wie o sobie. Nie mam czasu słuchać, bo lepiej szybko zajrzeć do komputera. W tym czasie dziecko w drugim pokoju domaga się rozmowy, a my włączamy mu telewizor, bo przecież ma mnóstwo programów do obejrzenia. Nasza żona, samotna, randkuje w internecie, gdzie spotyka cudownego, wirtualnego mężczyznę, który naprawdę ją rozumie. On też siedzi w innym domu, bo żona go zaniedbuje, a on czuje się samotny.

Obnaża Pani media?

Ale też je kocham. Bardzo.

Uważam, że powiedzenie "mów mi Leon, to mnie wyszczupla", powinno przejść do annałów literatury polskiej.


Szefowie w radiu wiedzą, co się sprzeda, ale nie zawsze mają rację. To obraz prawdziwych radiowców?

To nie jest książka o szefach radiowych, bo nie pracowałam w radiu. Nie napisałam jej, żeby pokazać szefów prawdziwych, czy też możliwych. Po prostu wymyśliłam takie postacie. Są zresztą sympatyczne. Szef w pewnym momencie załapuje, że audycja Sary jest wartością samą w sobie. Ma otwarte horyzonty i chodzi mu o coś więcej w życiu, niż wskazują pozory. Żałuję, że nigdy nie pracowałam w radiu. To fascynujące, jak news wyprzedza starannie przygotowane wiadomości i trzeba je szybko skonstruować na nowo, w ciągu trzech minut dać to, co jest newsem. Sara nie zauważa, że ci ludzie się przyjaźnią. Ona tego nie wie, ocenia ich po wyglądzie. Uważam, że powiedzenie "mów mi Leon, to mnie wyszczupla", powinno przejść do annałów literatury polskiej, bo ono znaczy wszystko.

Ona nie wie, ale może nie dlatego, że nie chce wiedzieć, ale współpracownicy nie są specjalnie zainteresowani przyjaźnią z nową dziewczyną?

Mówi się, że przyjaciół w dorosłym wieku już się nie miewa. Że przyjaźnie, które się pozawierało w szkole czy na studiach, są trwałe. W pracy nie ma już przyjaciół. Nikt nas już nie obchodzi. A nuż ktoś ma prawdziwe problemy i nie wiemy, jak się wobec nich zachować? Nasza koleżanka jest bita, a jej mąż jest lekarzem, jedynym w mieście, przesympatycznym, cudownym, ordynatorem szpitala w małym miasteczku. To prawdziwa opowieść, którą zawarłam w książce. Nie mogłam jej niestety rozwinąć. Dziewczyna mi powiedziała, że jak ktoś się zorientuje po szczegółach, że chodzi o nich, będzie miała "przerąbane".

Znowu pisze Pani o dręczeniu kobiet. Dlaczego?

Bo to się naprawdę dzieje. Śmieszy mnie, że sekty dopatrujemy się w ćwiczeniach jogi, a nie widzimy prawdziwej szkodliwości szarlatanów, szkodzących innym ludziom.

Co dzisiaj Panią boli?

Boli mnie, że mój przyjaciel w Oleśnicy dwa lata czeka na przeszczep nerki. Jest dializowany co drugi dzień po cztery i pół godziny. Dwa lata temu nie czekałby tyle, a dzięki wybranemu przez Kraków europosłowi, który go wybrał chyba po to, żeby nie przeszkadzał już Krakowowi bardziej, ludzie zaczęli się doszukiwać niebezpieczeństwa w tym, że oddadzą narządy, że łowcy skór pozabijają nas wszystkich. Jest we mnie głęboka niezgoda na to, że Narodowy Fundusz Zdrowia nie zwraca za leczenie raka nerki i przeszczep szpiku. Boli mnie, że nie potrafimy spojrzeć na rzeczywistość globalnie. Pamiętam stan wojenny. Jak dostawałam ser żółty, kupowałam półtora kilograma dla wszystkich znajomych. Nie zadawaliśmy sobie zdawkowych pytań przez telefon: jak leci, wszystko dobrze, to się zdzwonimy. Jeśli z kimś się nie miało długo kontaktu, to się do niego jechało. To były rzeczy w stanie wojennym nie do przecenienia. Myśmy się jakoś skonsolidowali. A nawet tym żołnierzom pilnującym ulic nosiliśmy zupy. Polak w obliczu niebezpieczeństwa potrafi się zmobilizować.
Dziś też nie jest bezpiecznie, choć nie ma stanu wojennego.

Niebezpieczeństwem są agresywni ludzie, którzy dostają się do władzy, projektują nienawiść i złość, trafiają w nasze lęki, pokazując, że będzie jeszcze gorzej. Mówią, że sprzedamy się Europie albo że nie będzie już nic polskiego. Myślę, że jesteśmy zalęknieni, przerażeni przyszłością. Przerażenie i lęk zamyka nas, boimy się współczuć i być dobrymi. Boimy się nosić opaskę z napisem "oddam swoje narządy", bo przyjedzie "czarna wołga" i je nam zabierze. Na miłość boską, boimy się zareagować, jak w tramwaju biedny, agresywny młody mężczyzna robi awanturę. Nie należy go zabijać, tylko powstrzymać. Opowiadał mi 84-letni pan, były członek cichociemnych, jak na Nowym Świecie zaatakował go mężczyzna. On go chwycił, mocno ścisnął, objął i powiedział: "Co ty, synu, robisz?". Bejsbolista zaczął płakać. O czym to świadczy? Starszy pan nie bał się, bo wiedział, że sobie poradzi. Młody człowiek rozpłakał się, bo nie usłyszał steku przekleństw, ale współczucie.

Trzeba się otworzyć i mówić prawdę, jak Sara do Makrofonu?

Prawda nas oczywiście wyzwoli, ale nie jestem za mówieniem prawdy między oczy. Nie chcę słyszeć: "Jesteś gruba i powinnaś schudnąć", bo nie jest mi to do niczego potrzebne. Nie chcę być oceniana, chcę być akceptowana taka, jaka jestem. Ale chcę też, żeby ktoś mi powiedział, że zrobiłam komuś przykrość. Mogłabym się zastanowić, co robię. Mówiąc komuś prawdę, powinniśmy to zrobić tak, żeby zrozumiał, że odrzucamy jego zachowanie, a nie jego samego.
To powinno być dla nas normą, bo większość z nas deklaruje wyznanie chrześcijańskie, żyjąc w chrześcijańskim kraju. W którym nadużywa się słów: "Bóg, honor, ojczyzna". Jestem katoliczką i znam przepięknych, głęboko wierzących katolików. Potrzeba nam jednak głębi i umiejętności sięgnięcia po nią.

Skąd się wziął Mateuszek, synek kuzynki Sary, którego ona kocha?

Pierwowzorem Mateuszka jest mój ukochany wnuczek Antoś. Uznałam, że mogę go sobie przyswoić na kartach książki, w której Sara marzy o dziecku, a dziecko jest pod ręką. Mali chłopcy mają to do siebie, że się roją i nikt za nimi nie nadąży. Ani ja, pięćdziesięcioletnia Katarzyna Grochola, ani dwudziestosiedmioletnia Sara. Bardzo lubię Mateuszka. Obiecałam mojemu wnukowi, że napiszę książkę dla dzieci.

Jak zagrałam pięknie mojemu wnuczkowi wyuczony utwór, powiedział: "Nie lepiej zagrać to, co potrafisz?".

Jak to jest być babcią?

Zabawnie.

Inaczej niż mamą?

Zupełnie inaczej. Tym bardziej że będę autorytetem, a nie kimś, na kim spoczywa ciężar. Mój wnuczek załatwia mnie bezbłędnie. Uczę się grać na pianinie, a on jest w szkole muzycznej.

Po co Pani uczy się grać?

Po nic. Realizuję marzenie z dzieciństwa. Chcę zagrać w domu adaggio Albinoniego. Umiem już osiem taktów. I po to, żeby wiedzieć, gdzie leży który dźwięk i że b-moll na początku przed kluczem wiolinowym oznacza, że cały utwór jest w tej tonacji. Jak zagrałam pięknie mojemu wnuczkowi wyuczony utwór, powiedział: "Nie lepiej zagrać to, co potrafisz?". Towarzyszy mi to zdanie od dłuższego czasu i bardzo mi się podoba. Dotyczy mnie jako producenta filmowego, mnie jako osoby uczącej się grać na pianinie, mnie jako mamy, mnie jako babci.
Wymarzyła Pani jakąś przyszłość dla wnuczka?

Nie. Dla swojego dziecka też nie marzyłam o określonej przyszłości, nie chciałam, żeby Dorotka była dziennikarką, aktorką, pisarką albo nie wiem, kim. Chciałam, żeby była szczęśliwa. Nawet, gdyby była śmieciarzem, byle miała z tego satysfakcję.

Sara chce być radiowcem, choć się jąka. Czy nasze pragnienie bycia kimś jest zakorzenione w naszym braku?

Nie wiem, jak innych, ale moje trochę tak. Oczywiście, mam słuch, bo wiem, że fałszuję. Miałam parę marzeń: chciałam się nauczyć stepować, grać na pianinie, ale przecież nie po to, żeby być wirtuozem. Ja spełniam swoje marzenia. Ale jak nie teraz, to kiedy? Nie ma czasu.

Ma Pani bliskich w Wałbrzychu?

Mieszkałam w Wałbrzychu jako mała dziewczynka. Przez rok, w dzielnicy Sobięcin, przy ul. Świętej Barbary. Teraz mam tam dwie kuzynki, mieszkają na Podzamczu. Mam do Wałbrzycha duży sentyment, na tamtejszym cmentarzu leży moja rodzina: dziadkowie, ciocia, wujek. Nie wiem, czy lubię Wałbrzych, bo miasto smutnieje z każdym rokiem. Wałbrzych jest miastem umierającym, co bardzo mnie smuci. Bywam tam często, bo kocham swoje kuzynki.

Ale urodziła się Pani w Krotoszynie, mieszkała w Poznaniu. Jakie poznańskie cechy nosi Pani w sobie? Zamiłowanie do porządku?

Czy ja wiem? Może gościnność. Poznaniacy nauczyli mnie, że jak się przyjeżdża o drugiej w nocy, to gospodarze robią gorącą kolację dla gości. Poznaniacy mają inną opinię w świecie, ale niesłusznie. Zresztą krakowiaki również. Ci, których znam, nie są "centusiami". Nigdy nie mówiłam po poznańsku, bo mama była polonistką i myśmy się nigdy nie zarazili poznańskim "no nie", "ojejku". Nie jestem pewna, czy Polacy mają różne cechy regionalne. Każdy jest niepowtarzalny.

Wałbrzyszanie lubią Panią. Dużo ich przyszło na ostatnie spotkanie autorskie.

Wałbrzyszanka o nieznanym mi imieniu napisała w liście, że dzieli sobie moje książki na dziesięciostronicowe odcinki. Nawet jeśli słowo jest przeniesione na następną stronę, nie czyta dalej niż założyła. Czyta następnego dnia. W ogóle czyta bardzo szybko, ale chce mieć książkę na dłużej. Bardzo podziękowała za grubą nową powieść i zaznaczyła, że tym razem podzieli lekturę na co dwadzieścia stron.
Dużo listów dostaje Pani od czytelników?

Po "Trzepocie skrzydeł" dostałam mnóstwo listów, głównie od dręczonych kobiet. Pisały: "Mam na imię Beata, bije mnie mąż". Młoda dziewczyna pisała, że nigdy nie wystąpi przeciwko mężowi, bo ma dwoje dzieci, a dwa tygodnie temu napisała, że ma pierwszą rozwodową rozprawę. Nie wiem, czy to najlepsze rozwiązanie. Ale nie jestem terapeutką. W małżeństwie można wspólnie pójść na terapię małżeńską, są otwarte przy kościołach. Księża dziś się od tego nie odżegnują. W trosce o rodzinę czynią ją szczęśliwszą. Jest napisane "kochajcie się", a nie "nienawidźcie".

Nie czuje się Pani zbytnio obciążona cudzymi problemami?

Nie. Bo nie wiem, co powinni zrobić inni ludzie. To, co jest dla mnie dobre, niekoniecznie będzie dobre dla innej osoby. Piszę o tym, że są instytucje, które mogą pomóc. Są przyjaciele, księża, terapeuci, którzy mogą pomóc.

Jakie ma Pani plany wydawnicze? Książka dla dzieci?

Książka dla dzieci to nie jest mój plan wydawniczy, tylko obietnica złożona wnuczkowi. Może więc to będzie książka w jednym egzemplarzu. Mam dwie rozpoczęte rzeczy, które będę pisać, jak tylko trochę odpocznę.

Wciąż lubi Pani pisać?

Coraz bardziej. Wszystko, co się zdarza, jest materiałem na powieść, a przynajmniej na opowiadanie. Szczególnie jak skończę książkę, czuję się tak rozkręcona, że chciałabym pisać dalej. Zaczęłam pisać opowiadania, jak miałam dwanaście lat. Zawsze chciałam pisać, ale myślałam, że przedtem trzeba skończyć medycynę, bo wszyscy pisarze, których znałam, byli lekarzami: Cronin, Bułhakow, Boy-Żeleński, Czechow, Conan Doyle.

Pani bohaterka Sara rezygnuje z czegoś ważnego, żeby zyskać coś jeszcze ważniejszego. Rezygnacja jest potrzebna?

Rezygnowanie z czegoś, o czym myślimy, że jest dla nas najważniejsze, daje nam niewspółmiernie większą satysfakcję i otwiera drzwi do nowego, lepszego.

Z czego Pani zrezygnowała w życiu, uważając, że coś dzięki temu zyska?

Nie byłam taka mądra, żeby w chwili rezygnacji z czegoś wiedzieć, że osiągnę coś lepszego. Rezygnowałam z mnóstwa rzeczy, wśród nich z małżeństwa, które mi zabezpieczało byt. Dziś jesteśmy szczęśliwi oboje w innych związkach. Jak to brzmi, skoro jestem orędowniczką stałości i płaczę ze wzruszenia na każdym rocznicowym spotkaniu małżeństw...

Może to tęsknota za stałością w życiu?

Na pewno. Za niezmiennym, dobrym. Na pewno tego potrzebuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska