Wiesław Ochman: Zawsze lubiłem rozumieć, co śpiewam

Anna J. Dudek
Wiesław Ochman będzie gwiazdą Koncertu Noworocznego w Filharmonii Narodowej. Nam mówi o miłości do Pragi i niechęci do telewizji

Wchodząc do włoskiej kawiarni, w której siedzimy, przywitał się Pan po włosku. Ile języków Pan zna?
Kilka. To, że znam tyle języków, wynikło nie z tego, że takie mam zdolności, ale dlatego, że bardzo mało osób na świecie mówi po polsku. Poza nami i amerykańską oraz francuską polonią... nie można się dogadać. Spotkałem tylko dwóch obcokrajowców, którzy doskonale mówili po polsku - Niemca i Węgierkę. Oglądałem mistrzostwa świata w Meksyku, byłem akurat u Olgierda Budrewicza, mojego serdecznego przyjaciela, i po meczu mówię: No to przegraliśmy... A siedząca naprzeciwko mnie kobieta mówi: Wy przegraliście, ale my wygraliśmy. Idealną, piękną polszczyzną! Myślę więc: Ocho, kobieta zna się na sporcie, więc spieszę jej tłumaczyć, że naprawdę przegraliśmy 0:2. Na co ona mówi: Wy przegraliście, ale myśmy wygrali. Zgłupiałem, pytam Olgierda, o co chodzi? To jest sekretarka niemieckiej ambasady. Acha, rozumiem, pomyślałem. Dla śpiewaka operowego włoski to jest język właściwie zawodowy. Ja zawsze lubiłem rozumieć, co śpiewam.

Poznał Pan śpiewaków, którzy nie mieli pojęcia, co śpiewali?
Tak. Muszę to przyznać ze smutkiem. To słychać, bo inaczej się śpiewa do kobiety, że kocham cię, a inaczej, że dwór się pali. Z polskim jest tu problem, bo to język, który uchodzi za antywokalny. Proszę sobie wyobrazić: "Baczność, Stefanie, wszak się przyrzekło żyć w bezżennym stanie"... Gość zagraniczny wolałby, żeby to może klarnet zagrał. Ale kiedyś graliśmy "Króla Rogera" w Bueonos Aires, chór śpiewał po polsku. I muszę przyznać, że po raz pierwszy zrozumiałem, co śpiewa chór. Polacy wiedzą, co śpiewają, więc dykcję często mają niedbałą. Tamci byli przerażeni tym polskim, więc śpiewali z nadzwyczajną artykulacją.

Wspomniał Pan wcześniej, że nie zna żadnego śpiewaka operowego o proweniencji arabskiej.
To jest zadziwiające. To piękni, przystojni, bardzo zdolni ludzie, ale przez lata na scenach światowych nie spotkałem ani jednego śpiewaka. Ich muzyka jest fascynująca, łagodna, przepiękna, płynąca.

Mówił Pan o tym, że inaczej śpiewa się o płonącym dworze, a inaczej o miłości. Ostatnio polski artysta Piotr Beczała został wygwizdany w La Scali.
Tak, ale zupełnie nie wiem, z jakiego powodu. Mówiono, że niby zabrakło w jego głosie słońca, że był płaski. Czasem tak bywa, że nie ma się dobrego dnia i publiczność wtedy reaguje negatywnie. Ja tego, odpukać, nie doświadczyłem. Ale myślę, że nawet jeśli on płasko śpiewał, to jest na takim poziomie, że nie widzę wśród Włochów takiego, który miałby aż tyle słońca w głosie. No ale z klaką bywa różnie. Przypomina mi się, jak śpiewałem w La Scali "Chowańszczyznę". Przyszedł do mnie szef klakier i mówi, że przydałoby się sto dolarów. Zapytałem impresario, o co chodzi, na co on odpowiedział, że lepiej mu zapłacić, bo oni z tego żyją... Nie wiem, ilu klakierów było w sumie, ale ten, który do mnie przyszedł, to był capo di tutta klaka. Wziął stówę, po czym, po zakończonym przedstawieniu, jest cisza. Nieco skonfundowany wyszedłem później przed kurtynę, a tu długa owacja. Później przyszedł do mnie i mówi tak: Ma che brutta opera! Bo arii nie było. Ale zapytał, czy jestem z klaki zadowolony. No byłem. (śmiech)

Publiczność operowa bywa wredna?
Nie jestem taki pewien, że ta publiczność operowa jest taka znowu obiektywna. Jeśli ktoś zacznie nagle gwizdać na widowni, to większość, która nie może ich uciszyć, pewnie się przyłączy. Beczała śpiewał "Traviatę", to jest jego partia, tenora lirycznego, więc nawet jeśli był w złej formie, to nie poszłoby mu tak źle, że zasłużył na gwizdy. Klaki nie można wykluczyć. Są śpiewacy, którzy, np. w Wiedniu, mogli chrypnąć, walić koguty...

Walić koguty...?
Kogut jest wtedy, kiedy głos przeskakuje. I oni nawet po kiepskim przedstawieniu mieli owacje na stojąco. Byli i tacy, którzy przyjeżdżali, świetnie śpiewali, a ledwo ktoś z łaską zaklaskał.

Od czego to zależy?
W dużej mierze od sympatii. Są tacy, którzy są nienaruszalni, są i tacy, po których można się przejechać. Nie wszyscy są jednakowo oceniani.

Świat opery bywa brutalny?
Bywa. Publiczność w La Scali, San Francisco i Warszawie ma swoich ulubieńców. Wracając do Beczały - może faktycznie miał słabszy dzień, ale nie sądzę, żeby to był powód do gwizdania i buczenia.
Niedawno obchodził Pan okrągły jubileusz 55-lecia działalności artystycznej. Pora na podsumowania?
Tak, minęło 50 lat od pierwszego występu... Nie jestem człowiekiem od podsumowań. Dopiero jak jeden z dziennikarzy pokazał mi zestawienie wszystkich miejsc, gdzie śpiewałem, i recenzji, zacząłem sobie przypominać. I dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że coś tam zrobiłem, gdzieś tam byłem. Ale żeby siedzieć i się sobą zachwycać - to nie ja. Może to spowodowała Praga, to, że się urodziłem na Ząbkowskiej, a tam nikt nigdy nic nie podsumowywał, tylko zastanawiał się, jak przeżyć do jutra. Pamiętam mniej więcej, co, gdzie i z kim śpiewałem, ale żeby siadać i być dumnym z siebie... Nie. Może teraz, jak Pani to powiedziała, to wrócę do domu i sobie pomyślę.

Nie myślę o sobie w kategoriach światowca. Myślę o sobie jako o chłopaku z warszawskiej Pragi. To moje miejsce

Maestro, chce nam Pan powiedzieć, że został skromnym chłopakiem z Pragi?
Wie pani, teraz tak myślę, że ja nadal z tej Pragi nie wyjechałem. W miastach, które są do Pragi podobne, czuję się doskonale - na przykład w Bytomiu. Mnie to fascynuje. Praga jest ciągle super, mimo tego, że i w San Francisco przeżyłem kilka ładnych sezonów, podczas jednego nawet trzęsienie ziemi... Przedstawienie zostało odwołane, bo zerwał się sufit nad widownią. Ale cały czas wracam myślami do Pragi. Stary dom, w którym mieszkałem, został wyburzony, nie ma już mojego ukochanego ogrodu. Ale nie myślę, że świat to mój dom, nie myślę o sobie w kategoriach światowca. Myślę o sobie jako o chłopaku z warszawskiej Pragi. Z tej Pragi już chyba nie wyjadę. To moje ulubione miejsce. Przypominam sobie, że pojechaliśmy z bratem, że po tym, jak już wysadzili naszą kamienicę, i ja bardzo chciałem odszukać parapet, na którym było wyryte: Kocham Baśkę.

To, co Pan mówi, brzmi dość niezwykle w ustach artysty światowej sławy.
Cóż, proszę sobie wyobrazić artystę, który cały czas trzyma fason, cały czas gra, jakby był na scenie. Są tacy. Nie można z nimi rozmawiać normalnie na żaden temat, bo ciągle określają cały świat z punktu, który osiągnęli - WIELKIEGO ARTYSTY. To jest śmiertelnie męczące. Okropne. Nawet Karajan zaczął do mnie mówić Herr Ochman, jak się okazało, że mam studia techniczne. Ale nawet on w normalnej rozmowie był uroczy. To w ogóle dotyczy naprawdę wielkich dyrygentów - nigdy się nie złoszczą, mają iście anielską cierpliwość. Średnim artystom zdarza się furia. Wielki artysta powinien być ludzki, może dlatego, że on więcej wie. Więcej przeżył, więcej przeżyć dostarcza, to go zobowiązuje. Ale nie wszyscy tacy są, niektórzy są szczególnie przeświadczeni o swoim ogromnym talencie. Wtedy mówi się, że kogoś szanuję, ale go nie lubię.

Zastanawiam się, czy z wiekiem coraz chętniej Pan wraca do wspomnień z dzieciństwa, z młodości, z Pragi...?
Wraca się, bo ludzi ubywa. Kiedy mama odeszła, przypominałem sobie, gdzie z nią byłem. Ale generalnie, żeby wracać do przeszłości - nie robię tego. Mam pewne rzeczy w pamięci, w sercu, pamiętam ludzi, z którymi miałem szczęście się spotkać. Ale żeby wstawać rano i myśleć, że kiedyś było lepiej, tego nie mam. Zdarza się, że spotykam kolegę ze studiów, który się ze mną wylewnie wita: Wiesiu, a co słychać? Ja nie mam pojęcia, z kim mam do czynienia, bo było tak, że podczas studiów już śpiewałem, byłem solistą, ludzie mnie kojarzyli, ale ja niekoniecznie. Stosuję wtedy metodę Gustawa Holoubka i mówię, nie mając pojęcia, z kim rozmawiam: O jezu, jak miło....!

Opera, światowe życie... a telewizję Pan ogląda?
Nie. Wydaje mi się, że telewizja - zwłaszcza w tej chwili - jest dla ludzi, którzy nie myślą, a chcą tylko widzieć. To samo dotyczy zresztą teatru - jeśli zdarzy mi się być na jakiejś premierze, to generalnie jest tak, że najlepsze recenzje zbierają sztuki, w których aktorzy nie mają ubrań. To się robi wtedy, kiedy nie ma pomysłu. Po czymś takim wracam do domu i włączam sobie "Kabaret Starszych Panów" albo stare nagrania Łomnickiego, kiedy aktorstwo coś znaczyło. Dzisiaj są aktorzy normalni i serialowi...

I celebryci...
A to już jest w ogóle oddzielna kategoria. Tu nie ma płaszczyzny, żeby porównać ten typ ludzi z aktorami pokroju Janusza Gajosa. Może to są prawa rynku i fakt, że zawód aktora stał się bardzo skomercjalizowany - ktoś, kto występuje w serialu, dostaje dobrą gażę za odcinek, podczas gdy aktor teatralny dostaje marne grosze.

Wróćmy na chwilę do sztuki wysokiej, opery. Już niedługo koncert noworoczny, którego będzie Pan gwiazdą.
Koncert odbędzie się w Mazowieckim Teatrze Muzycznym w sali koncertowej Filharmonii Narodowej, oprócz uznanych artystów wystąpią też ci początkujący. Zdolni, obiecujący młodzi ludzie.
Anna J. Dudek
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl