Zjadanie zwłok i nacieranie twarzy mózgiem, czyli o najbardziej szokujących zwyczajach pogrzebowych

Anna J. Dudek
Zmarłych wędzą, palą na stosie, zostawiają na pożarcie sępom albo zjadają. O ceremoniach pogrzebowych na świecie, które budzą odrazę i zdumienie człowieka Zachodu, pisze Anna J. Dudek

Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz... Chyba że później obrócisz się w biżuterię, płytę winylową albo fajerwerki. Choć oferta firm pogrzebowych, które oferują stworzenie z prochów zmarłego obrazu, tatuażu czy maskotki do przytulania, może dziwić, bardziej szokują pogrzebowe rytuały z odległych krajów. I te, których praktykowania zakazano, i te, które żegnaniu zmarłych towarzyszą do dziś.

Ars moriendi od starożytności jest częścią życia. Philippe Aries w "Historii śmierci" pisał jednak, że do czasów nowożytnych śmierć była oswojona. O wiele bardziej niż dziś. Budziła lęk, fascynację i szacunek jako ten element życia, w obliczu którego książę był równy żebrakowi, jednak w pewnym sensie dopiero czasy nowożytne zbliżyły świat umarłych do świata żyjących. "Funus" oznaczało zwłoki, a jako "funestus" określano tego, kto miał z nimi kontakt, czyli był nieczysty. Żyjący odczuwali strach przed tym, co nieuniknione, i oddawali cześć zmarłym, jednak i Rzymianie, i wcześni chrześcijanie nie przywiązywali nadmiernej wagi do tego, co działo się ze zwłokami. Cmentarze w Rzymie znajdowały się poza miastem, na przykład przy via Appia, ponieważ obowiązywał zakaz grzebania zmarłych w mieście. Żywi składali cześć zmarłym, woleli jednak, żeby ci nie znajdowali się zbyt blisko nich.

Aries pisze, że również pierwsi chrześcijanie niespecjalnie przejmowali się zwłokami- św. Jan Złotousty miał podobny stosunek do zmarłych co starożytni. W VI wieku wpuszczono zmarłych do miast, ale cmentarze wcale nie były miejscami otoczonymi szczególną czcią. W XVI wieku na cmentarzu Niewiniątek w Paryżu grzebano zmarłych, wrzucając ciała do dołów. Kiedy dół się zapełniał, przysypywano go ziemią, a kości z warstw znajdujących się niżej przenoszono do ossuariów.

Sępom na pożarcie

Profanum wpływa na sacrum. Większość rytuałów pogrzebowych wynika z uwarunkowań, chociażby geograficznych, w których przyszło żyć danej społeczności. Żydzi powinni grzebać swoich zmarłych w ciągu 24 godzin od zgonu - dziś nie ma to takiego znaczenia, poza poszanowaniem tradycji, ale kiedy społeczność żyła na pustyni, gdzie rozkład postępował błyskawicznie, szybki pochówek był kluczowy. Podobnie w przypadku muzułmanów.

To właśnie położenie Mongolii i Tybetu wpłynęło na popularność "niebiańskich pogrzebów" w tej części świata, pogrzebów, które u Europejczyka wciąż wywołują fascynację przemieszaną z lękiem i odrazą. Oczywiście położenie Tybetu, wysoko w górach, a w związku z tym brak drewna na stosy do spalania zwłok, to niejedyny powód, dla którego podniebny pogrzeb jest tak popularny w tej części świata.

Większość Mongołów i Tybetańczyków praktykuje buddyzm Wadżrajana, który naucza o wędrówce dusz. Nie ma więc potrzeby dbania o ciało, które jest zaledwie naczyniem, i o jego szczątki. Nie ma więc znaczenia, czy spoczną w ziemi, czy też zjedzą je ptaki. Tak się bowiem dzieje w "niebiańskim pogrzebie" - ciało zmarłego jest dzielone na części, a potem zostawiane na pożarcie sępom i innym drapieżnikom.

W Tybecie i Qinghai ziemia jest zbyt twarda, by wykopać grób, i jest za mało drewna oraz paliwa, by palić zwłoki, zostawianie więc ciał na pożarcie ptakom jest - jakkolwiek by to brzmiało - ekonomicznym sposobem pochówku. Z tego powodu podniebne pogrzeby są w tym rejonie bardziej popularne niż kremacje, które również są tradycyjną buddyjską praktyką. Spadek liczby drapieżnych ptaków w północno-wschodniej chińskiej prowincji Qinghai spowodował, że kremacje wyparły podniebne pogrzeby. Niegdyś przywilej wysokich lamów, dziś kremacja jest w tych rejonach coraz bardziej popularna. Wynika to także z tego, że coraz większa liczba osób dożywa swoich dni w szpitalach, w związku z czym przyjmują leki, których zapach może być dla drapieżników odstraszający. Władze chętnie witają nowy zwyczaj i promują kremację zamiast podniebnych pogrzebów. A jak się one odbywają?

Człowiek zwany rogypas rąbie ciało na kawałki i karmi nim drapieżniki. Komunistyczne władze ChRL i Mongolii uznały te praktyki za prymitywne przesądy, a same rytuały - za niehigieniczne, dlatego od czasów kulturalnej rewolucji do lat 80. były one zakazane, choć, mimo oficjalnych zakazów, wciąż je praktykowano. Jak, który niósł ciało do miejsca pogrzebu, miał zostać wyzwolony, w związku z czym takie pogrzeby były drogie. Często okazywało się, że kremacja jest tańsza. Dziś władze promują kremację jako sposób na pożegnanie zmarłego - prowincja Qinghai wydała od 2010 roku 150 mln juanów na wybudowanie 11 krematoriów, zapewniając jednocześnie mieszkańców, że promowanie kremacji nie zagrozi organizacji tradycyjnych niebiańskich pogrzebów.

Innym tybetańskim rytuałem, który budzi zdumienie, jest samomumifikacja, czyli sokushinbutsu. Może przedstawicielom zachodniej cywilizacji, zakochanym w romantycznej legendzie starożytnego Egiptu, mumifikacja kojarzy się ze wzniosłym rytuałem przejścia, jednak tybetańska mumifikacja polega na czymś zgoła innym.

Nie mumifikuje się bowiem zwłok, ale żywych, a dokładniej - oni mumifikują się sami. Samomumifikacja była praktykowana niemalże do końca XIX w., a od pierwszych lat XX w. jest zakazana. Mnich, który decydował się na ten rodzaj śmierci - i pogrzebu w jednym - potrzebował dwóch tysięcy dni przygotowań: najpierw trzeba było pozbyć się z ciała całego tłuszczu, następowała więc drastyczna zmiana diety na orzechowo-nasienną, która miała trwać tysiąc dni. Później mnisi jedli tylko korę i korzenie drzew sosnowych i pili specjalny, toksyczny napar z drzewa urushi (drzewa lakowego). Jego spożycie powodowało wymioty i biegunkę, dzięki czemu pozbywano się płynów z organizmu. Następnie zagłodzony mnich był zamykany w kamiennym grobie w pozycji lotosu, gdzie oczekiwał na śmierć.

Wiszące trumny i płonące wdowy

Ta część świata jest prawdziwą skarbnicą niecodziennych rytuałów pogrzebowych. Na Filipinach i w Chinach zachowały się wiszące na wysokich klifach trumny. Część z nich to miejsca pochówku zmarłych nieistniejącego już ludu Bo z południowo-zachodnich Chin. Góry uznawano za miejsca święte, poza tym zawieszenie trumny na wysokości 300 m zapewniało ciału ochronę przed drapieżnikami. W czasie rozkwitu kultury Bo, około trzech tysięcy lat temu, była to najbardziej rozpowszechniona forma pochówku.

Z wiszących trumien słynie też Sagada na filipińskiej wyspie Luzon. Plemiona Igorom i Appla do dziś wierzą, że dzięki zawieszeniu trumien wysoko na górze zmarli mają bliżej do nieba. Ciało umieszcza się w trumnie w pozycji embrionu, miejscowi wieżą bowiem, że człowiek powinien schodzić z tego świata w taki sam sposób, w jaki na niego przyszedł. Taka pozycja sprawia, że ciała dosłownie wpycha się do dość wąskich trumien. Na zdjęciach z tych rejonów widać także wiszące krzesła - to krzesła, na których siedzieli zmarli, by rodzina mogła się z nimi na zawsze pożegnać.

Dla Europejczyka to, że hindusi dokonują rytualnych ablucji w tej samej rzece, do której wrzucają zwłoki, jest tak samo odrażający, jak zwyczaj sati. Przez stulecia praktykowano w Indiach rytualne palenie wdów na stosie pogrzebowym męża. Wdowa teoretycznie sama decydowała, czy chce spłonąć żywcem razem z ciałem męża, jednak ponieważ śmierć męża oznaczała dla kobiety degradację społeczną, większość kobiety wybierała stos. Władze brytyjskie zakazały okrutnego zwyczaju w 1829 r., choć wciąż, mimo zakazu, zdarzały się przypadki sati, co spowodowało, że ponownie zakazano go w 1956 r., a później w 1981 r. Zdarzało się, że wdowa, kiedy już stos pogrzebowy zaczęły ogarniać płomienie, zmieniała zdanie i próbowała uciekać. Wówczas uczestnicy pogrzebu bili lub przywiązywali kobietę.
Hindusi wierzą, że kontakt z ciałem zmarłego jest nieczysty, dlatego jego dotknięcie wymaga skomplikowanych rytuałów oczyszczających. Transportem zwłok i pogrzebem zajmują się więc niedotykalni, członkowie najniższych warstw społecznych. Zwłoki mogą być spalone dopiero po upływie czterech godzin czterdziestu minut, według wierzeń bowiem właśnie tyle czasu potrzebuje dusza, by odbyć podróż. Jeśli zmarł przedstawiciel najwyższej kasty braminów, obrzędy pogrzebowe są bardzo skomplikowane, a co za tym idzie - kosztowne. Rozdawanie jałmużny ma zapewnić rodzinie powodzenie, a zmarłemu ulżyć w pośmiertnej wędrówce.

Ciało zmarłego obmywa się i goli, spowija w bogato zdobione szaty. Na czole trzeba położyć kawałek drewna sandałowego, a usta wypełnić liśćmi betelu. Ciało składa się na marach, po czym obwiązuje całunem i linami z trawy.
W starożytnych Indiach, gdy zwłoki niesiono na miejsce kremacji, do stóp zmarłego przymocowywano gałąź, która miała zacierać ślady stóp żałobników. Dzięki temu zmarły nie mógł wrócić do domu, w którym mieszkał. Podczas postojów rozchyla się usta zmarłego i wkłada w nie odrobinę ryżu.

W Indiach stosy pogrzebowe ustawia się w pobliżu rzek, by pozostałości wrzucić później w nurt. Najświętszą rzeką jest oczywiście Ganges, który pełny jest ludzkich szczątków. To nie przeszkadza wiernym myć się w rzece i dokonywać w niej rytualnych ablucji.

Przewracanie kości
Zapalanie zmarłym zniczy i składanie kwiatów na grobach wydaje się nudną tradycją przy tym, co robią Malgasze na Madagaskarze. Famadihana polega na wydobyciu z grobów kości bliskich, przyodzianiu ich w świeże szaty i… tańcu z nimi do muzyki.

Malgasze wierzą, że umiera tylko ciało, dusza zaś zostaje wśród żywych. Podczas famadihana zwracają się do zmarłych o błogosławieństwo oraz ponownie ich grzebią. Dziś famadihana ma większe znaczenie kulturowe niż religijne - jeden z Malgaszy wyjaśnił stacji BBC, że to dla nich "istotny zwyczaj szanowania zmarłych" oraz "okazja dla całej rodziny, by się spotkała". Rytuał odbywa się w lipcu lub sierpniu, kiedy trwa zima - Malgasze wierzą, że zmarli będą potrzebowali nowych okryć, by uchronić się przed chłodem.

Taniec, muzyka i ogólna radość to także nieodzowne elementy funeralnych tradycji w Tajlandii, Indonezji i Meksyku. W Tajlandii w trakcie pogrzebu zachowuje się powagę, jednak atmosfera w niczym nie przypomina naszych pogrzebów. Są skoczna muzyka, bukiety kwiatów przytwierdzone do liści figowca, a kiedy żegna się znaczącą osobistość - pokazy sztucznych ogni.

Na indonezyjskiej wyspie Celebes obchodzi się festiwal śmierci, który jest najważniejszym świętem. Pogrzeb to najważniejsza uroczystość w życiu, na którą oszczędza się - cóż - całe życie. Zasada jest taka: im bardziej wystawny pogrzeb, tym większe szanse zmarłego na szczęśliwe życie wieczne. Zdarza się, że pogrzeby trwają wiele dni, na które rodzina zmarłego, o ile nie jest zamożna, zaciąga kredyty, by godnie go pożegnać. Żałobnicy obdarowują gospodarzy prezentami, a atmosfera przypomina bardziej sylwestra niż słowiańskie Zaduszki.

Podobnie jest w Meksyku, gdzie Dias de los Muertos trwają kilka dni, a na ulicach panuje atmosfera karnawału, w którym łączą się prekolumbijskie wierzenia i tradycje z elementami chrześcijańskimi. Jest danse macabre, ale są i krwiożerczy azteccy bogowie. Kiedy na początku listopada zmarli odwiedzają swoje rodziny, te radośnie na nich czekają, przygotowując smakołyki dla zgłodniałych dusz. Wszędzie ustawia się małe ołtarze ze świecami, jedzeniem i piciem, przyozdobione kwiatami, perfumami, słodyczami…

Podobnie zresztą wyglądają Zaduszki prawosławne, gdzie na cmentarzach zostawia się przekąski dla zmarłych. Wszystko, co można przybrać kościotrupem, ozdabia się wizerunkami szkieletów: garnki, świeczniki… Piekarze pieką panes de muertos, czyli chlebki śmierci, a w cukierniach można kupić cukrowe, smakowite czaszki. Dla dorosłych zostawia się potrawy, które lubili za życia, alkohol i papierosy, dla dzieci - chlebki umarłych w kształtach zwierzątek i aniołków. Woskowe świece mają za zadanie oświetlać zmarłym drogę. Ołtarze ofiarne stoją w domach kilka dni, do 3 listopada.

Wędzone zwłoki i mózg na twarzy

Antropologowie z fascynacją śledzą obyczaje pogrzebowe rozmaitych plemion i grup etnicznych. Członkowie kenijskiego plemienia Kikuju, kiedy czują, że zbliża się śmierć, oddalają się od wioski, by śmierć zastała ich w samotności.
Indianie Kuna Yala z wysp San Blas najpierw obmywają ciała zmarłych w wywarze z wonnej bazylii, malują achiote, by zmarły trafił do innego świata odświętnie wymalowany, po czym tak przygotowane zwłoki umieszczają w hamaku.
Pod hamakiem stawia się małą łódkę, by zmarły mógł przepłynąć wody na tamtym świecie, drabinę, by mógł wspiąć się do nieba, jedzenie i picie. Po czuwaniu wokół hamaku ciało przenosi się na cmentarz, gdzie w głębokim dole umieszcza się hamak tak, by nie dotykał ziemi.

Plemię Fore z Papui Nowej Gwinei do lat 50. ubiegłego wieku stosowało rytualny kanibalizm. Po śmierci jednego członka rodziny pozostali zjadali go, a kobiety i dzieci nacierały sobie twarze jego mózgiem.
Jedzenie ludzkiego mięsa jest jednak niebezpieczne dla zdrowia, z tego powodu Indianie ci chorowali na kuru, zwaną także śmiejącą się śmiercią. Kanibale zarażali się prionami. Mimo że ludzie Fore oficjalnie porzucili tę praktykę, wciąż zdarzają się zgony z powodu kuru.

Inne papuaskie plemię wędzi swoich zmarłych, Papuasi wierzą bowiem, że ogień ma moc oczyszczającą. Proces wędzenia trwa od kilku miesięcy do kilku lat, po jego zakończeniu mumia, teraz będąca łącznikiem z przodkami, jest umieszczana w domu.

Lud Toradżów, zamieszkujący wyspę Celebes, zmarłe dzieci - takie, którym nie wyrosły jeszcze zęby - chowają na drzewach. Według wierzeń Toradżów takie małe dzieci należą do Natury, chowa się je więc w pozycji embrionalnej, w dziuplach drzew, które wydzielają białą żywicę. Dziuple zakrywa się matą, która po pewnym czasie zarasta żywicą.

Tyle tradycje na świecie. Dziś, jeśli ktoś pragnie wyjątkowego pogrzebu i miejsca pochówku, może zafundować sobie nagrobek pod wodą, na cmentarzu Neptuna. Założony w 2008 r. znajduje się na sztucznej rafie w okolicach Miami na Florydzie. Warunkiem spoczęcia w tej podwodnej nekropolii jest jednak kremacja - przestrzeń jest ograniczona - oraz wpłata kilku tysięcy dolarów.

Inna opcja to pogrzeb kosmiczny, na który zdecydowali się między innymi Timothy Leary oraz Gene Roddenberry. Koszt wiecznego odpoczynku w bezkresie kosmosu waha się w zależności od tego, jak daleko mają być wystrzelone zwłoki, od kilkuset dolarów do kilkudziesięciu tysięcy.

Pierwszy kosmiczny pogrzeb odbył się w 1997 r., kiedy to wysłano w świat bez grawitacji 22 urny z prochami.
A gdyby ktoś nie chciał spoczywać w odmętach oceanów ani krążyć wokół Ziemi, zawsze może dać rodzinie inne możliwości. Po poddaniu ciała zmarłego kremacji będą mogli odwiedzać go na cmentarzu, przesyłać całusy pluszowemu misiowi, w którym mieści się urna, albo wytatuować sobie jego podobiznę tuszem wymieszanym z jego prochami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl