Dr Olechnowicz. Pacjenci mówią o nim cudotwórca

Maria Mazurek
Pacjenci czasem przesadzają. To co dla nich jest cudem, dla chirurga oznacza przewidywany efekt operacji - mówi wybitny torakochirurg z Krakowa, dr Henryk Olechnowicz. Do Krakowa przyjechał w 1986 roku, żeby stworzyć tu, z niczego, pierwszy oddział torakochirurgii. Był jego ordynatorem przez 23 lata i wykształcił 29 torakochirurgów.

Poczytałam opinie pacjentów na Pana temat. Wie Pan, jakie słowo najczęściej się powtarza?

Jakie?

Cudotwórca.

Pacjenci czasem przesadzają. Wie pani na czym polega na przykład operacja uszkodzonej tchawicy? Wycinamy fragment zarośniętej lub zwężonej tchawicy, zespalamy koniec z końcem i kiedy pacjent - który od kilku lat nie mógł mówić, który oddychał za pomocą wprowadzonej do tchawicy rurki - budzi się i nagle potrafi wypowiadać słowa, to uważa to za cud. Dla chirurga to nie jest cud, ale przewidywany efekt operacji.

Co pacjenci mówią po takim przebudzeniu?
Mówią? Na ogół krzyczą. „Ja mówię, ja mówię”! Albo zaczynają się modlić, dziękować Bogu za cud.

To musi być wzruszająca chwila dla Pana.
Często po policzkach płyną mi wtedy łzy wzruszenia. Uciekam wówczas z sali, żeby nie rozklejać się przy pacjencie.

Ilu ludzi Pan zoperował?
Przez 53 lata pracy zawodowej? Tysiące. Trudno zliczyć. Samych operacji z powodu raka przełyku wykonałem ponad 800. Operacji tchawicy - kolejnych 480 czy 490. A do tego dochodzą operacje płuc, głównie z powodu raka, i setki operacji zaliczanych do chirurgii ogólnej: wyrostki, przepukliny, żołądki, tarczyce. Od nich, w latach sześćdziesiątych, zaczynałem uczyć się chirurgii.

I naprawdę przez te lata nie zdarzył się ani jeden przypadek, którego nie jest Pan w stanie medycznie wytłumaczyć?
Był taki przypadek 50 lat temu, kiedy byłem początkującym lekarzem. Pracowałem w Klinice Chirurgii w Warszawie. Operowaliśmy pacjentkę z zaawansowaną chorobą nowotworową. To była młoda kobieta; rodzina upierała się, żeby nie mówić jej, że ma raka. Kiedy zobaczyliśmy jej wątrobę - całą usianą guzami - stwierdziliśmy, że nie ma co nawet próbować jej operować. Przewidywaliśmy, że przeżyje kilka tygodni, najwyżej miesięcy. Poinformowaliśmy rodzinę o tym, jak beznadziejna jest sytuacja. Ale kilka lat później wciąż widywałem ją w parku z synkiem. Długo nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, jak to możliwe.

Słyszałam, że Pan podejmował się operacji beznadziejnych, operował pacjentów, którzy byli odsyłani ze szpitali z często bardzo odległych miejscowości.
Jeśli widzę choć cień szansy, że operacja może się udać, że przedłużymy pacjentowi życie, to jak pozbawiać go nadziei? Przecież to kwintesencja naszej pracy.

Jaki przypadek szczególnie Pan pamięta?
Pamiętam wiele operacji i wielu pacjentów. Z niektórymi utrzymywałem lub utrzymuję kontakt. Pamiętam twarze, daty operacji, emocje. Na przykład te, które czułem wykonując swoją pierwszą operację - jako główny chirurg - wycięcia płuca. To był 1973 rok.

Na co chorował pacjent?
Rak lewego płuca. Guz wielkości pomarańczy. Mężczyzna nie miał wtedy nawet czterdziestu lat. A po tej operacji, tylko z prawym płucem, żył jeszcze 41 lat. Zmarł całkiem niedawno, o czym dowiedziałem się od jego trzeciej żony. Bo wie pani, gdy wyciąłem mu to płuco, to odżył i ożenił się trzeci raz.

Na co umarł?
Nie uwierzy pani: na raka drugiego płuca.

Mającego coś wspólnego z poprzednim nowotworem?
Zupełnie nie. Inny rodzaj raka.

Ironia losu.
Los, owszem, lubi z nas kpić.

Czy ten pacjent palił papierosy?
Po pierwszym nowotworze rzucił palenie. Ale wie pani, to nie jest tak, że palenie powoduje raka płuc. Owszem, osłabia płuca, a osoby palące chorują na nowotwory płuc znacznie częściej. Ale to nie jest bezpośrednia przyczyna raka. O samej nikotynie też różne rzeczy się mówi.

Słyszałam na przykład, że dobrze działa na funkcje poznawcze: wzmaga koncentrację, usprawnia pamięć.
Również. A kiedy studiowałem, oficjalna wykładnia była taka, że palenie papierosów rozszerza naczynia krwionośne, a więc - zapobiega chorobom serca. Teraz mówi się coś zupełnie innego.

Przez tych pięćdziesiąt kilka lat Pana pracy dużo się w torakochirurgii zmieniło?
Proszę pani, zmieniło się wszystko. Kiedy zaczynaliśmy, nie było w ogóle takiej specjalizacji - zresztą, nie było również kardiochirurgii. Operowaliśmy wszystko: serca, płuca, żołądki. A jaki postęp dokonał się w narkozie! Przecież gdy zaczynałem pracę nie było w ogóle specjalizacji anestezjologicznej i anestezjologów.

Kto usypiał do operacji?
My, chirurdzy. Na ogół byli do tego „wykorzystywani” ci początkujący, więc ja, jako młody chirurg, robiłem to bardzo często. Dziś to byłoby nie do pomyślenia, ale usypialiśmy pacjentów eterem. Kropiliśmy nim maseczkę gazową położoną na twarzy pacjenta. I to nie było tak jak dzisiaj - anestezjolog poda lek i pacjent po kilkunastu sekundach jest znieczulony i śpi. My musieliśmy obserwować jego źrenice, odruchy, żeby mieć pewność, że na pewno jest uśpiony. Dziś zresztą w ogóle nie używa się już terminologii „usypianie”. Anestezjolodzy walczyli z tym, wskazując, że leki, które podaje się do operacji, mają przede wszystkim działanie przeciwbólowe. I mają już niewiele wspólnego z naszym eterem. Uwielbiałem jego zapach. Szpital pachniał mi eterem. Do dziś ten zapach kojarzy mi się z młodzieńczymi latami i marzeniami: żeby znaleźć lek na raka, żeby wybić się ponad przeciętność.

Ponad przeciętność się Pan wybił, ale nigdy nie zrobił Pan habilitacji. Nie żałuje Pan?
Nie żałuję. Uwielbiam operować, uwielbiam kontakt z pacjentem, medyczne zagadki i wyzwania. A za pisaniem prac naukowych nie przepadam. Wydaje mi się jednak, że zostawiam po sobie - bo przecież jestem już starym człowiekiem - niemałą spuściznę. W 1986 roku przyjechałem do Krakowa, żeby stworzyć tu pierwszy oddział torakochirurgii. Przez 23 lata byłem jego ordynatorem, wykształciłem 29 torakochirurgów, w tym wielu chirurgów - bo specjalizację z chirurgii ogólnej również pod moim kierunkiem młodzi lekarze robili.

Mam poczucie, że ta praca jest po coś. Że pomogłem tysiącom ludzi w tym kraju. A to jest wielka satysfakcja

Stworzył Pan ośrodek, i to wiodący...
Tak. Z zespołem wykonywałem wiele operacji, których wcześniej nikt w Polsce nie robił. Na przykład zoperowaliśmy 12-letnią dziewczynkę, po fatalnym wypadku. Wszczepiliśmy jej rozrusznik przepony. Jest sparaliżowana, musi poruszać się na wózku, używa tylko jednej ręki. Ale żyje, oddycha samodzielnie, mówi, skończyła studia i żyje do dzisiaj. Oglądała pani „Bogów”?

Oglądałam.
Wie pani, że podczas tego filmu popłakałem się kilka razy? Nie tylko dlatego, że Zbyszek Religa był moim kolegą - wykonaliśmy na przykład wspólnie, w 1986 roku (zawsze pamiętam daty - to było dokładnie 8 grudnia), pierwszy w Polsce przeszczep serca i płuc. Wzruszyłem się dlatego, że moja historia była bardzo podobna do jego. Kiedy przyjechałem do Krakowa - zresztą trochę zainspirowany Zbyszkiem i jego odwagą, by przenieść się do Zabrza - też stworzyłem oddział dosłownie z niczego. Oddział chirurgii klatki piersiowej miał początkowo jednego pracownika - ordynatora. Czyli mnie. Dostałem na to pomieszczenia, w których wcześniej mieścił się dziecięcy oddział zakaźny. Zamienić oddział zakaźny dla dzieci na oddział torakochirurgii dla dorosłych to nie lada wyzwanie. Bo trzeba przecież różnych specjalistycznych narzędzi, sprzętu. Trzeba przeszkolonych, wykwalifikowanych pielęgniarek, o lekarzach nie mówiąc. A oprócz mnie nikt tu nie miał tej specjalizacji - trzej lekarze, których wziąłem z sobą z Warszawy, byli dopiero po specjalizacji z chirurgii ogólnej, na torakochirurgów jeszcze się kształcili. Więc ten oddział, moja spuścizna, powstawał dosłownie na gruzach.

Jaki był najtrudniejszy przypadek, którego Pan się podjął?
Tych beznadziejnych przypadków było tyle, że trudno wybrać ten jeden. Wśród nich na pewno była młoda pacjentka, która połknęła protezę. Sztucznego zęba po prostu. Zaczęły się problemy, najpierw z jedzeniem. Męczyła się tak cztery lata, tułała po różnych ośrodkach, a żaden lekarz podczas gastroskopii nie potrafił tego zęba, który wbił się w przełyk, znaleźć. Z biegiem czasu było coraz gorzej. Występowały duże krwotoki. Sytuacja była poważna, bo krew zalewała żołądek, płuca. Znalazłem tę protezę. Usunąłem. Ale po dwóch dniach pacjentka dostała poważnego krwotoku, bo przez sztuczny ząb, który „ugrzązł” między przełykiem a aortą na kilka lat, utworzyła się tam przetoka. Krwotok był tak wielki, że pacjentka praktycznie umierała.

Ja siedziałem wtedy tu, w pasiece pod Krakowem. Zadzwonił do mnie lekarz dyżurny i natychmiast pojechałem do szpitala. Operowaliśmy tę pacjentkę od siódmej wieczorem do siódmej rano, przetaczając jej podczas operacji 15 litrów krwi. 15 litrów! Czy pani zdaje sobie sprawę, ile to jest?

Trzy razy tyle, ile ma przeciętna kobieta.

Właśnie tak. Ta pacjentka opisała później tę historię w książce o triumfach medycyny.

Żeby był triumf, musi być i ryzyko. Często umierał Panu pacjent na stole?
Zdarzało się. To zawsze były operacje bardzo ryzykowne, przed którymi pacjenci i ich rodziny były poinformowane o ryzyku, to była ich świadoma decyzja. Ale wie pani, to zawsze jest tragedia. Bo kiedy zabieramy kogoś na salę operacyjną, nawet jeśli jest w stanie niemal agonalnym, to rodzina i sam pacjent zawsze mają nadzieję. I my ją mamy. Bo gdyby tej nadziei nie było, to nie byłoby i sensu operować.

Taka osoba umiera Panu na stole i co Pan robi? Wychodzi Pan do rodziny i im o tym mówi?
Zawsze. Robiłem to i w sytuacji, kiedy operowałem, i w sytuacji, gdy operował ktoś inny, a ja towarzyszyłem mu podczas tej rozmowy jako ordynator oddziału.

Pytam, bo to muszą być niezmiernie trudne rozmowy.
Są. Ale ja nigdy od nich nie uciekałem. Mamy obowiązek się z tym zmierzyć.

Co Pan mówi, wychodząc do rodziny takiego pacjenta?
Opowiadam, co się stało, dlaczego przegraliśmy, co poszło nie tak. Mówię jak mi przykro.

A jak bardzo Panu jest przykro?
Śmierć pacjenta nie jest czymś, obok czego lekarz powinien przechodzić obojętnie. To się naprawdę przeżywa.

Wścieka się Pan, zadręcza, analizuje, myśli: mógłbym to wszystko rzucić?
Przede wszystkim analizuję. Myślę, czy możemy sobie cokolwiek zarzucić. Czy coś mogłem zrobić inaczej. Oczywiście, łatwiej pogodzić się ze śmiercią pacjenta, jeśli wiemy, że bez tej operacji perspektywa jego życia i tak nie byłaby zbyt długa. Ale to boli. Zawsze.

Żałuje Pan czasem, że wybrał tak trudny zawód?
Nigdy. Gdybym miał wybierać jeszcze raz, co chcę robić w życiu, to byłoby dokładnie to samo.

O medycynie marzyłem od dziecka - wierzę, że to rodzaj misji, powołania, pasji, jakkolwiek to nazwać. Specjalizację również wybrałbym tę samą. To wielka przygoda życiowa. Najfajniejsze w niej jest to, że kiedy uczyłem się chirurgii, zdawało mi się, że nic nowego już w tej dziedzinie się nie wymyśli. Ale cały czas jest postęp, cały czas uczymy się nowych rzeczy, mamy nowe narzędzia. I mam też poczucie, które stało się treścią mojego życia, że ta praca jest po coś. Że pomogłem tysiącom ludzi w tym kraju. A to wielka satysfakcja.

***

Torakochirurgia
(z łaciny thorax - klatka piersiowa) jest działem chirurgii, który zajmuje się diagnostyką i leczeniem operacyjnym schorzeń narządów klatki piersiowej. Torakochirurdzy wykonują np. zabiegi przeszczepów płuc. Współczesna torakochirurgia skupia się na leczeniu raka płuca. Zajmuje się też obrażeniami klatki piersiowej (wypadki komunikacyjne) oraz leczeniem zapaleń i raka przełyku.

***

Dr Henryk Olechnowicz
Urodził się w 1940 roku w Jaśle. Medycynę kończył w Warszawie. Chirurgii uczył się pod okiem prof. Leona Manteuffla, w Klinice Chirurgii Instytutu Gruźlicy w Warszawie. W 1986 r. przeniósł się do Krakowa, by w Szpitalu im. dr Anki (dziś Jana Pawła II) stworzyć oddział chirurgii klatki piersiowej. Obecnie - choć oficjalnie na emeryturze - pracuje w Szpitalu Chorób Płuc w Zakopanem. Oprócz medycyny jego największą pasją jest pszczelarstwo: ma pod Krakowem własną pasiekę, a miód często prezentuje pacjentom.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Dr Olechnowicz. Pacjenci mówią o nim cudotwórca - Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl