"Aktion Saybusch" - pod takim kryptonimem przebiegała akcja wyrzucania Polaków ze wsi żywieckich

Teresa Semik
Akcja Saybusch. Zdjęcia archiwalne ze zbiorów IPN
Akcja Saybusch. Zdjęcia archiwalne ze zbiorów IPN
Wrześniowe wydanie "Naszej Historii" już w punktach sprzedaży prasy. Niemcy planowali uczynić powiat żywiecki zapleczem wypoczynkowym dla Śląska.

W najnowszym numerze naszego historycznego miesięcznika piszemy m.in. o "Aktion Saybusch" - jednej z największych akcji deportacyjnych w czasie II wojny światowej. Jej nazwa pochodzi od niemieckiego określenia Żywca - Saybusch. Rozpoczęła się 75 lat temu. Tylko od września 1940 do stycznia 1941 roku w 19 transportach pociągowych wysiedlono do Generalnego Gubernatorstwa ponad 18 tys. mieszkańców Żywiecczyzny. Ich domy zajęli niemieccy osadnicy. Prokuratorzy IPN, którzy w tej sprawie prowadzili śledztwo, uznali, że to była zbrodnia wojenna i zbrodnia przeciwko ludzkości.

Nie bez przyczyny początek akcji wysiedleńczej wyznaczono na 22 września, już po zbiorach, które miały przypaść niemieckim osadnikom. Scenariusz był wszędzie taki sam: oddział policji zjawiał się około godziny 4.00-5.00, kolbami waląc w drzwi. Domownicy mogli zabrać ze sobą w worku lub tobołku tyle, ile potrafili unieść. Nie mogli zabierać pierzyn, kosztowności, czy żywego inwentarza. Na spakowanie niemieccy policjanci zostawiali im kilkanaście minut, czasem mniej.

Do wypędzenia Polaków i eskortowania transportów skierowano 82. i 83. batalion policji rekrutujący się ze Śląska. Jeden z wchodzących do domu policjantów posługiwał się lepiej lub gorzej językiem polskim. Potem ciężarówkami wieziono wypędzonych do trzech punktów zbornych w pobliżu stacji kolejowych: w Żywcu, Rajczy i Suchej. Tam odbierano im pozostałe kosztowności i poddawano selekcji pod względem "rasowym".

Kolejnych około 8 tys. osób przesiedlono w obrębie wsi, by ich gospodarstwa przekazać wciąż napływającym z Galicji Wschodniej nowym osadnikom.
Przygotowano się do tej akcji z iście niemiecką precyzją. Szczegółowe wytyczne sporządziło biuro Adolfa Eichmanna, nazistowskiego zbrodniarza, który zajmował się masowym wysiedleniem Polaków z ziem wcielonych do Rzeszy. Gruppenführer SS Erich von dem Bach-Zelewski (ten sam, który pacyfikował potem Powstanie Warszawskie) przyjechał na Żywiecczyznę we wrześniu 1940 roku i osobiście nadzorował transporty wysiedlanych Polaków. Witał też niemieckich osadników. Podobno był pod urokiem beskidzkiego krajobrazu.

Dlaczego Niemcy wyrzucili z domów właśnie górali żywieckich? Ten rejon należał przed wojną do województwa krakowskiego i mieszkało tu 150 tys. osób. Policyjny spis z grudnia 1939 roku wykazał, że Niemców jest tylko 818. Pewnie ze względu na toczącą się wojnę i względy bezpieczeństwa należało usunąć duże zagęszczenie Polaków wewnątrz Rzeszy.

- Przede wszystkim w Beskidzie Żywieckim, w połączeniu z powiatami cieszyńskim i bielskim, Niemcy planowali stworzyć zwarty obszar wypoczynkowo-turystyczny dla robotników z zagłębia górnośląskiego i ostrawskiego. Szczególnie zapatrzyli się na Zwardoń - twierdzi dr Mirosław Sikora, autor książki "Niszczyć, by tworzyć. Germanizacja Żywiecczyzny przez narodowo-socjalistyczne Niemcy 1939-1944/45".


*Kontrowersyjna reklama Żytniej to wstyd dla całej branży. Polmos przeprasza
*Pies uratował dziecko od śmierci! Suczka Perełka bohaterką. Oto ona
*Sosnowiec lepszy od Katowic. Ulica Małachowskiego bardziej zabawowa niż Mariacka
*Przepis na leczo SPRAWDZONY I NAJSZYBSZY
*Gdzie jest Basia, która jako dziecko zaginęła 15 lat temu? Rodzice wciąż szukają

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: "Aktion Saybusch" - pod takim kryptonimem przebiegała akcja wyrzucania Polaków ze wsi żywieckich - Dziennik Zachodni

Komentarze 61

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

B
BB
j.w.
f
filatelista
Niedugo
f
filatelista
ARTYKUŁ O WYSIEDLENIACH Z ŻYWIECCZYZNY W CZASIE DRUGIEJ WOJNY ŚWIATOWEJ.
AutorzyAktualizuj tekst i lokalizacjęAktualizuj kształtDodaj zdjęcieDodaj audioDodaj film
Niemieckie plany dotyczące regionu żywieckiego.

Artykuł zaczerpnięty z portalu Milówka.info dzięki uprzejmości jego Administratora. Pełny tekst artykułu można znaleźć tutaj.

Niemcy za wszelką cenę chcieli udowodnić, że Żywiecczyzna to stara, pragermańska ziemia, a jej mieszkańcy są szczepem czysto germańskim. Powoływali się przy tym na niemieckie twierdzenia naukowe dotyczące germańskiego pochodzenia kultury łużyckiej. Sięgnięto także do Dziejopisu Żywieckiego, w którym doszukali się śladów osadnictwa niemieckiego. Sama niemiecka nazwa Żywca, czyli Saybusch, miała świadczyć o dominacji języka niemieckiego na tym terenie.

Obszar Żywiecczyzny miał być złupiony podczas najazdu tatarskiego w XIII wieku i to właśnie koloniści niemieccy mieli mieć wpływ na odbudowę i rozwój tego regionu. Kreis Saybusch miał być dla Niemców z Górnego Śląska terenem odpoczynku i rekreacji. Zakładano szumnie rozwój turystyki i poprawę jakości życia miejscowej ludności. Poprawę miało przynieść m.in. wyrugowanie Żydów z życia gospodarczego regionu. Już w połowie 1940 roku autor artykułu „Miasto na Sołą” w Dzienniku Porannym szumnie deklarował, że na Żywiecczyźnie jest już nie więcej niż 500 Żydów, a ponadto systematycznie likwiduje się brudne i cuchnące dzielnice żydowskie.

Okupant przypominał także przywilej „De non tolerandis Iudaeis", nadany po raz pierwszy przez królową Konstancję w Ordynacji dla miasta Żywca z 1626 r. W ordynacji owej królowa, między obowiązkami i przywilejami nadanymi mieszczanom nakazuje, że „Żydów (...) z państwa żywieckiego wyganiać potrzeba" (powodem tego przywileju była konkurencja handlowa i rzemieślnicza pomiędzy miejskimi rzemieślnikami a Żydami).

Od tego też czasu ludność żydowska nie mogła osiedlać się w granicach administracyjnych miasta Żywca. Okupant mógł więc bezprawnie powoływać się na ten dokument. Wskazywano także na cechy wspólne górali żywieckich z mieszkańcami Tyrolu i innych niemieckich obszarów górskich. Górale beskidzcy nastręczali problemów, nie wiedziano bowiem, jak potraktować tą ludność pod względem przynależności narodowościowej.

Kwestię tę radykalnie rozstrzygnął Himmler podczas wizyty na Górnym Śląsku w październiku 1940 roku. Dzieci miały być poddane w szkołach specjalnym badaniom, które wykazałyby „przydatność” ich rodziców do germanizacji. Negatywny wynik miał kwalifikować do wysiedlenia, pozytywny zaś kierował całą rodzinę przed komisję lekarską, która ostatecznie określała, czy dana rodzina pozostanie na terenie przyłączonym do Rzeszy, czy też nie.
T
Tyta
u nos niy ma biolych plam, my za swoje odpokutowali, jedyn wiyncyj, drugi mnij,
ale niy robiymy tyz ze swoich, slonskich wojokow w Wehrmachcie swiyntych,
tak jak wy ze swoich polckich niyftorych bandytow robicie.
f
filatelista
Na szczęście udało nam się ukryć u pobliskiego gospodarza, który pozwolił nam zatrzymać się do świtu w jakiejś szopie. Potem szliśmy już górami w kierunku naszej wsi. Czasem jacyś napotkani pasterze dali nam trochę mleka, dzięki czemu mieliśmy w ogóle siłę iść dalej. Dochodząc do Jeleśni, poszliśmy do domu, w którym mieszkała nasza dalsza rodzina. Tam wytłumaczono nam, że nie możemy zostać w rodzinnej wsi. Musieliśmy szukać schronienia w sąsiednich miejscowościach.
Niemcy przydzieli go innym osobom. Znaleźliśmy chronienie u ciotki ze strony mamy, w Brzuśniku, wsi położonej ok. 8 km od Jeleśni. Po tych tragicznych przeżyciach ciocia z wujem zgotowali nam istny przedsmak raju. Mieli domek położony u podnóża góry, w najdalszej części wsi, co w naszym wypadku było najlepszą lokalizacją. Poza tym ciocia utrzymywała dobre kontakty z sołtysem z tej wsi, który prowadził zakład stolarski i potrzebował pracownika o wysokich kwalifikacjach. Posiadał je właśnie mój ojciec, który znalazł u niego pracę. Siostra pomagała, jak mogła, cioci w gospodarstwie, a ja poszedłem do szkoły. Jednak po skończonych lekcjach też pomagałem, pasąc krowy. Mama zaś pracowała przymusowo dla niemieckich osadników, których kilkoro mieszkało w Brzuśniku. Otrzymywała za to tylko marne wyżywienie.
Dopiero po wyparciu Niemców przez Sowietów, co nastąpiło 8 kwietnia 1945 roku. Gdy w końcu dotarliśmy do domu w połowie kwietnia, okazało się, że przetrwał, choć, był mocno zniszczony, ponieważ w tej części wsi toczyły się zacięte walki. Dach był całkowicie zrujnowany, podobnie ganek. W domu nie tylko nie było mebli, ale nawet okien i drzwi. Rosjanie trzymali w nim… konie. Do dziś jeszcze w ścianach tkwią odłamki moździerzy albo widać ślady po kulach. Doprowadzenie domu i zabudowań gospodarskich do stanu używalności zajęło nam kilka miesięcy, choć nigdy już nie udało nam się odtworzyć pierwotnego stanu. Nie mieliśmy wtedy co jeść ani w co się ubrać. Ojciec złożył w urzędzie gminy dokumenty, oceniając nasze straty na ok. 20 tysięcy przedwojennych złotych. Nikt nam jednak tych szkód nie wynagrodził. Wypędzenie z domu mocno odbiło się także na zdrowiu moim oraz matki i siostry, m.in. dlatego skutki wojny odczuwam do dziś
f
filatelista
Na szczęście udało nam się ukryć u pobliskiego gospodarza, który pozwolił nam zatrzymać się do świtu w jakiejś szopie. Potem szliśmy już górami w kierunku naszej wsi. Czasem jacyś napotkani pasterze dali nam trochę mleka, dzięki czemu mieliśmy w ogóle siłę iść dalej. Dochodząc do Jeleśni, poszliśmy do domu, w którym mieszkała nasza dalsza rodzina. Tam wytłumaczono nam, że nie możemy zostać w rodzinnej wsi. Musieliśmy szukać schronienia w sąsiednich miejscowościach.
Niemcy przydzieli go innym osobom. Znaleźliśmy chronienie u ciotki ze strony mamy, w Brzuśniku, wsi położonej ok. 8 km od Jeleśni. Po tych tragicznych przeżyciach ciocia z wujem zgotowali nam istny przedsmak raju. Mieli domek położony u podnóża góry, w najdalszej części wsi, co w naszym wypadku było najlepszą lokalizacją. Poza tym ciocia utrzymywała dobre kontakty z sołtysem z tej wsi, który prowadził zakład stolarski i potrzebował pracownika o wysokich kwalifikacjach. Posiadał je właśnie mój ojciec, który znalazł u niego pracę. Siostra pomagała, jak mogła, cioci w gospodarstwie, a ja poszedłem do szkoły. Jednak po skończonych lekcjach też pomagałem, pasąc krowy. Mama zaś pracowała przymusowo dla niemieckich osadników, których kilkoro mieszkało w Brzuśniku. Otrzymywała za to tylko marne wyżywienie.
Dopiero po wyparciu Niemców przez Sowietów, co nastąpiło 8 kwietnia 1945 roku. Gdy w końcu dotarliśmy do domu w połowie kwietnia, okazało się, że przetrwał, choć, był mocno zniszczony, ponieważ w tej części wsi toczyły się zacięte walki. Dach był całkowicie zrujnowany, podobnie ganek. W domu nie tylko nie było mebli, ale nawet okien i drzwi. Rosjanie trzymali w nim… konie. Do dziś jeszcze w ścianach tkwią odłamki moździerzy albo widać ślady po kulach. Doprowadzenie domu i zabudowań gospodarskich do stanu używalności zajęło nam kilka miesięcy, choć nigdy już nie udało nam się odtworzyć pierwotnego stanu. Nie mieliśmy wtedy co jeść ani w co się ubrać. Ojciec złożył w urzędzie gminy dokumenty, oceniając nasze straty na ok. 20 tysięcy przedwojennych złotych. Nikt nam jednak tych szkód nie wynagrodził. Wypędzenie z domu mocno odbiło się także na zdrowiu moim oraz matki i siostry, m.in. dlatego skutki wojny odczuwam do dziś
f
filatelista
Potem załadowano nas na samochód ciężarowy i wywieziono do Żywca. Tam, naprzeciw dworca kolejowego, w szkole Niemcy zgromadzili wiele wysiedlonych rodzin polskich. Noc przespaliśmy na słomie. Następnego dnia załadowano nas do pociągu, który miał nas zawieźć do Generalnej Guberni. Trafiliśmy w okolice Radzynia Podlaskiego. Wysadzono nas na stacji Bedlno. Tam już czekały na nas furmanki, którymi zawieziono nas do wybranych gospodarstw we wsiach położonych niedaleko Radzynia. Nas przydzielono do pewnej biednej rodziny. Tam, zapewne pod wpływem dotychczasowych tragicznych przeżyć, matka po kilku dniach zapadła na ostre zapalenie płuc. Baliśmy się, że umrze, była w stanie przedagonalnym. Pomógł nam sąsiad, podobnie jak my wysiedlony z Jeleśni, który trafił do gospodarstwa obok. Poradził by podawać chorej rosół z kury. Problem w tym, że nie mieliśmy pieniędzy, a nikt nie chciał kupić chustki mamy, z którą chodziła po wsi moja siostra. Ostatecznie nasza gospodyni dała nam tę kurę i jakoś udało nam się ugotować rosół. Mama była już wtedy w bardzo ciężkim stanie. Dzięki pomocy sąsiada ojciec i siostra podali jej ugotowany bulion, rozchylając z trudem zaciśnięte zęby. Na szczęście pomógł jej ten napój. Mama powoli zaczęła odzyskiwać przytomność, ale już do końca życia nie powróciła do pełni zdrowia. Zmarła 11 lat po wojnie.
Następnie przenieśliśmy się do innego gospodarza w miejscowości Paszki Duże. Mama, mimo że jeszcze bardzo słaba, chciała pomagać, na miarę swoich sił, jednak gospodarz bał się jej dać jakąkolwiek pracę. Z kolei ojciec znalazł zajęcie przy budowie niemieckiego lotniska Marynin w pobliżu Radzynia Podlaskiego. Dostawał tam symboliczne wynagrodzenie, ale tez jeden posiłek, co dla niego było ważne. Z budowy ojciec przynosił też niepotrzebne kawałki desek, z których po pewnym czasie zrobił nam prycze, żebyśmy Nie musieli już spać na gumnie. Natomiast starsza siostra trochę pomagała u innych gospodarzy przy opiece nad małym dzieckiem, gdy domownicy szli do prac polowych. Mnie natomiast po pewnym czasie matka lub siostra zaprowadziła do tamtejszej szkoły. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że co raz więcej rodzin przesiedleńców, których wiele mieszkało w tej okolicy, wyjeżdżało nielegalnie w rodzinne strony.
Był dopiero czerwiec 1941 roku. Jednak tak wszyscy tęskniliśmy do rodzinnych stron, z którymi mocno kontrastował płaski krajobraz podlaskich wsi, że chcieliśmy jak najszybciej wrócić na ojczystą ziemię. Nie mogliśmy się tez przystosować do całkiem innego trybu tamtejszych mieszkańców, choć wielu z nich było bardzo życzliwych. Dlatego też rodzice zdecydowali się wrócić na Żywiecczyznę. Furmanką dojechaliśmy do Radzynia, a stamtąd pociągiem do Stryszowa na granicy Generalnej Guberni, w pobliży rzeki Skawy. Rzeka była wówczas mocno wezbrana, więc rodzice wynajęli przewodników, którzy mieli nas przeprowadzić na drugi brzeg. Byli to rośli, silni mężczyźni. Jeden niósł na plecach mnie, drugi – siostrę, mama trzymała za rękę jednego z nich, a ojciec – drugiego. W ten sposób szliśmy nocą, walcząc z falami wezbranej rzeki. Nie mogliśmy skorzystać ze stojącego niedaleko mostu, ponieważ był obsadzony przez Niemców. Ci zaś złapanych uciekinierów z Generalnej Guberni wysyłali od razu do obozu w Oświęcimiu. Nawet w nocy, co pewien czas puszczali race świetlne, by sprawdzić, czy nikt nie próbuje przejść graniczną rzekę. Niestety wypuścili taka race właśnie w tym czasie, gdy przechodziliśmy Skawę, co napełniło nas przerażeniem. Baliśmy się, że Niemcy zauważą nas i po przejściu rzeki przyjdą z psami, wytropią i złapią. W końcu udało nam się przejść na drugi brzeg. Przewodnicy już nie chcieli nas dalej prowadzić, odebrali zapłatę i odeszli. Byliśmy więc zdani tylko na własne siły, a trzeba było się spieszyć, bo w każdej chwili mógł ruszyć za nami pościg.
f
filatelista
Wysiedlenia Polaków z Żywiecczyzny - wspomnienia Władysława Skórzaka z Jeleśni

We wrześniu 1940 roku Niemcy zaczęli realizować na Żywiecczyźnie plan znany jako Saybusch Action obejmujący wysiedlenia Polaków z Żywiecczyzny. 22 września 1940 roku około godziny 5.00 nad ranem rozpoczęły się wysiedlenia w mojej rodzinnej wiosce Jeleśni oraz w sąsiedniej Sopotni Małej. Zbudził nas głośny łomot. Gdy mama wyszła na ganek zobaczyła kilku niemieckich żołnierzy z karabinami. Miałem wtedy niewiele ponad 6 lat. Byliśmy zaskoczeni tym, że nas wysiedlają, bo słyszeliśmy, że Niemcy raczej zostawiali rodziny rzemieślników, których wykorzystywali do różnych prac, a mój ojciec był stolarzem. Jeden z Niemców, który mówił po polsku, nie słuchając wyjaśnień matki powiedział tylko: „Ubierać się natychmiast!”. Dali nam około 15 minut na ubranie się i spakowanie. Pamiętam, że mama założyła mi krótki spodnie i mundurek podobny do ubrania leśniczego. Miałem też czapkę z dwoma orzełkami na bokach, co – jak się później okazało – miało znaczenie. Niemcy nie pozwolili nam prawie nic wziąć ze sobą – ani jedzenia, ani picia, ani dodatkowych ubrań. Gdy ojciec chciał zabrać pieniądze, żołnierz niemiecki odebrał mu je. Mamie pozwolili jedynie zatrzymać obraz Pana Jezusa w cierniowej koronie i mały obrazek z wizerunkiem św. Franciszka z Asyżu. Mówię o tym, bo tylko one przewędrowały z nami całą tułaczkę i wróciły później do domu. Mama zawinęła obrazy w ciepłą chustę nazywaną szalinką, którą pozwolono jej wziąć. Przed wyjściem kazali zostawić otwarte, a w nich klucz. Podobnie było w sąsiedniej Sopotni Wielkiej.
Zabrano nas na tzw. Kamieniec położony nad rzeką Koszarawą. Tam zobaczyliśmy Niemców siedzących za rozstawionymi stołami i coraz więcej spędzanych polskich rodzin, tak jak my wyrzuconych ze swoich domów. Czekaliśmy około kilku godzin, aż przywołano nas. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, jak to dziecko, zacząłem się rozglądać dookoła i przyglądać karabinowi, który trzymał jeden z niemieckich żołnierzy. Ten – może pod wpływem mojego ubrania, którym się wyróżniałem, a może z powodu mojego zainteresowania karabinem – umyślił sobie, że mnie „adoptuje”. Pewnie zamarzyło mu się, że mnie wychowa na niemieckiego „wojaka”. Zaproponował mojej mamie, że jeśli odda mnie, to będzie mogła wrócić z ojcem i siostrą do domu. Dał 5 minut do namysłu. Po ich upływie spytał matkę: „Zgadzasz się?”. Klucząc trochę, odpowiedziała po polsku, bo nie znała niemieckiego, że są rodziny, które maja po 10 dzieci i może im łatwiej byłoby podjąć taką decyzję, a ona ma tylko dwoje dzieci, więc nie może się zgodzić. Wtedy zapytał ojca czy się zgadza. Ojciec bez słowa potrząsnął przecząco głową. Wówczas Niemiec uderzył mnie w głowę, aż spadła mi czapka, i powiedział po polsku: „Idź, przeklęta krwi polska, na poniewierkę; będziesz się tułać do końca świata”.
f
filatelista
ANNA GDULA (1932 -2007)

Urodziła się 3 września 1932 r. w Ciołki, gm. Sitno,gdzie jej rodzice prowadzili gospodarstwo rolne. W grudniu 1942 r. została przez Niemców wysiedlona. Tak wspominała swoje przeżycia na spotkaniu opłatkowym w dniu 8 styczniu 2002 r. Miałam wtedy 9 lat. Wysiedlenie nastąpiło nocą. Niemcy kazali wsiadać na furmanki i zawieźli nas do obozu w Zamościu. Koszmaru tamtego czasu nie mogę zapomnieć do dziś. Widzę jak małe dzieci odebrane rodzicom ginły w rozmaity sposób. Pamiętam, że gdy przywieziono nas do obozu. Niemcy zabrali wszystkim podręczne bagaże. Kazali podchodzić do dużego stołu, za którym siedzieli i przyglądali się nam. W zależności od wyglądu, nazwiska lub zawodu dokonywali selekcji. Mnie oddzielili od rodziców i starszej siostry. Następnie umieszczono nas w pociągu jadącym w kierunku Siedlec. Właśnie w tym rejonie udało się kolejarzom odczepić jeden wagon z dziećmi. Na szczęście Niemcy nie zorientowali się, że im ,,ukradziono dzieci".
Miejscowi mieszkańcy szybko rozebrali dzieci. Mnie wziął kolejarz Wacław Bastrzyk, posadził na rower i przywiózł do domu. Jego żona początkowo była trochę zaskoczona, ale potem troskliwie zajęła się mną. Bastrzykowie mieli dwoje dzieci, z którymi się bardzo zaprzyjaźniłam się. Po zakończeniu wojny szczęśliwie powróciłam do domu.
Po ukończeniu Szkoły Podstawowej wstąpiła do Liceum Pedagogicznego w Zamościu, które to ukończyła w 1953 r. a następnie podjęła pracę jako nauczycielka w Szkole Podstawowej w Dąbrówce. Po dwóch latach pracy wraz z mężem przeniosła się do pracy w Szkole Podstawowej w Szyszkowie, w której pracowała do chwili przejścia na emeryturę. Za pracę zawodową została odznaczona Krzyżem Kawalerskim.
W szeregi Dzieci Zamojszczyzny wstąpiła w dniu 30 sierpnia 1993 r.
Przez cały czas była aktywnym członkiem, nie brakowało jej na żadnych spotkaniach czy zebraniach. Za aktywność w pracy społecznej w dniu 11 listopada 2004 r. została odznaczona Honorową Odznako Stowarzyszenia.
Odeszła do Pana w dniu 12 kwietnia 2007 r. w wigilię święta ,,DNI KATYNIA"

Pochowana została na cmentarzu w Leżajsku.
f
filatelista
ANNA GDULA (1932 -2007)

Urodziła się 3 września 1932 r. w Ciołki, gm. Sitno,gdzie jej rodzice prowadzili gospodarstwo rolne. W grudniu 1942 r. została przez Niemców wysiedlona. Tak wspominała swoje przeżycia na spotkaniu opłatkowym w dniu 8 styczniu 2002 r. Miałam wtedy 9 lat. Wysiedlenie nastąpiło nocą. Niemcy kazali wsiadać na furmanki i zawieźli nas do obozu w Zamościu. Koszmaru tamtego czasu nie mogę zapomnieć do dziś. Widzę jak małe dzieci odebrane rodzicom ginły w rozmaity sposób. Pamiętam, że gdy przywieziono nas do obozu. Niemcy zabrali wszystkim podręczne bagaże. Kazali podchodzić do dużego stołu, za którym siedzieli i przyglądali się nam. W zależności od wyglądu, nazwiska lub zawodu dokonywali selekcji. Mnie oddzielili od rodziców i starszej siostry. Następnie umieszczono nas w pociągu jadącym w kierunku Siedlec. Właśnie w tym rejonie udało się kolejarzom odczepić jeden wagon z dziećmi. Na szczęście Niemcy nie zorientowali się, że im ,,ukradziono dzieci".
Miejscowi mieszkańcy szybko rozebrali dzieci. Mnie wziął kolejarz Wacław Bastrzyk, posadził na rower i przywiózł do domu. Jego żona początkowo była trochę zaskoczona, ale potem troskliwie zajęła się mną. Bastrzykowie mieli dwoje dzieci, z którymi się bardzo zaprzyjaźniłam się. Po zakończeniu wojny szczęśliwie powróciłam do domu.
Po ukończeniu Szkoły Podstawowej wstąpiła do Liceum Pedagogicznego w Zamościu, które to ukończyła w 1953 r. a następnie podjęła pracę jako nauczycielka w Szkole Podstawowej w Dąbrówce. Po dwóch latach pracy wraz z mężem przeniosła się do pracy w Szkole Podstawowej w Szyszkowie, w której pracowała do chwili przejścia na emeryturę. Za pracę zawodową została odznaczona Krzyżem Kawalerskim.
W szeregi Dzieci Zamojszczyzny wstąpiła w dniu 30 sierpnia 1993 r.
Przez cały czas była aktywnym członkiem, nie brakowało jej na żadnych spotkaniach czy zebraniach. Za aktywność w pracy społecznej w dniu 11 listopada 2004 r. została odznaczona Honorową Odznako Stowarzyszenia.
Odeszła do Pana w dniu 12 kwietnia 2007 r. w wigilię święta ,,DNI KATYNIA"

Pochowana została na cmentarzu w Leżajsku.
f
filatelista
MARCZAK STANISŁAWA
ur. 8 maja 1931 r. we wsi Majdan Gromadzki tak opowiada o swoim dzieciństwie.

Dnia 29 czerwca 1943 r. do wsi wkroczyły wojska niemieckie, spędzili nas wszystkich na plac, który znajdował się przy drodze Biłgoraj - Frampol. Z grupy została wydzielona część mieszkańców do opieki nad pozostawionym inwentarzem żywym, który to też został spędzony z całej wsi na jeden plac. Moją rodzinę tj. rodziców i mnie z siostrą załadowano do samochodu ciężarowego i przewieziono do obozu w Zamościu, tutaj rozdzielono nas do baraków obozowych. Spaliśmy na pryczach piętrowych po dwie, trzy osoby na jednej pryczy. W obozie tym przebywaliśmy do 15 sierpnia 1943 r. Około 15 sierpnia wyprowadzili nas na plac obozowy i dokonano wyczytywania poszczególnych osób, które miały z obozu wyjechać. Nasza rodzina została wyczytana dopiero na drugi dzień rano. Przez cały ten czas przebywaliśmy na placu obozowym, pamiętam, że strasznie padał deszcz w związku z czym staliśmy na placu po kolana w wodzie. Po wyczytaniu nas mój ojciec dostał krwotoku.Zabrano go do baraku szpitalnego, tam dostał zastrzyk śmiertelny, po którym zmarł. Nas natomiast załadowano do pociągu i przetransportowano do obozu w Lublinie. Przeprowadzono przegląd sanitarny i po kilku dniach znów załadowano nas do pociągu i wywieziono do III Rzeszy na przymusowe roboty. Przywieziono nas do miejscowości GISTROW, gdzie dokonano rozdziału i wieziono dalej do poszczególnych gospodarstw. Mnie skierowano do szpitala ponieważ zachorowałam na świerzb. Z tego szpitala uciekłam i dołączyłam do swojej rodziny. Zostaliśmy skierowani do Rostoka, stąd do Kremplina, gdzie miejscowy Arbeitsamt skierował nas do pracy w dużym folwarku.Ja jako dziecko pracowałam w kuchni, a przy nasileniu prac polowych na polu. W kuchni szefową była Polka, która przyjechała około 15 lat wcześniej do pracy. Głodu nie zaznaliśmy, szefowa była dość dobra. W folwarku tym pracowało kilkadziesiąt Polaków. Nasza rodzina mieszkała w jednym pomieszczeniu razem z innymi Polakami, w sumie w jednej izbie mieszkało nas 13 osób. Na jednym łóżku spało po trzy osoby.
Pracowaliśmy tam do zakończenia wojny. W maju 1945 r. wkroczyły wojska radzieckie i kazali nam jechać do Polski. Dostaliśmy wóz (platformę) z parą koni. Na tej platformie jechało razem z nami jeszcze kilkanaście Polaków a wraz z nami wracała szefowa kuchni ze swoim synem. W sumie do Polski jechaliśmy około dwu tygodni, po drodze byliśmy kilka razy sprawdzani przez żołnierzy radzieckich.
W czasie każdej kontroli były szczegółowo sprawdzane nasze bagaże. I tak dotarliśmy do Stargardu Szczecińskiego. Ze Stargardu pociągiem dotarliśmy w rodzinne strony. Na miejsce dotarliśmy w czerwcu 1945 r. Kol. Stanisława w szeregi Dzieci Zamojszczyzny wstąpiła w dniu 17 września 1992 roku. Przez cały okres jest aktywnym członkiem naszego Stowarzyszenia.
f
filatelista
BOLESŁAW PALIKOT
urodził się 17 kwietnia 1935 roku we wsi Wola Mała k/Biłgoraja. Opowiada:
Mój dom rodzinny znajduje się około 1 km. od głównej drogi Biłgoraj - Zamość. W dniu 28 września 1939 roku do wsi wkroczyły wojska sowieckie, zaś po około dwu tygodni wkroczyły wojska hitlerowskie.
We wsi były dwa tartaki, jeden należał do rodziny polskiej, natomiast drugi do rodziny żydowskiej Grynapel. Rodzina ta razem z wojskami sowieckimi wyjechała do Rosji.
W 1940 r. Niemcy zlikwidowali tartak, natomiast sprzęt przekazali rodzinie polskiej, która to już posiadała tartak. W zamian zostali zobowiązani do produkcji tarcicy na rzecz Armii Niemieckiej. W 1942 roku mając siedem lat rozpocząłem uczęszczać do Szkoły Podstawowej w Biłgoraju. Do tej Szkoły nie chodziłem długo. Otóż wczesnym rankiem 26 czerwca 1943 roku wieś nasza została otoczona przez wojska Wermachtu i Żandarmerii i zaczęła się akcja wysiedleńcza.
Mieszkańcy zostali zgromadzeni przy drodze Biłgoraj - Zamość na leśnym uroczysku zwanym ,,Olszowe Stawki". Na placu została przeprowadzona kontrola i selekcja. Ci mieszkańcy co mieli dokumenty, że są pracownikami miejscowego tartaku zostali zwolnieni. Moja rodzina: ojciec, mama, brat i mnie załadowano na samochody i przewieziono do obozu w Zwierzyńcu. W czasie transportu jedni się modlili a inni płakali. W obozie Zwierzyniec byliśmy dwa dni.
Po czym załadowano nas do wagonów towarowych i przewieziono do Lublina na ul.Krochmalną, po przeprowadzonej selekcji, uformowano z nas kolumnę i pod eskortą wojska i SS przeszliśmy do obozu Majdanek. Tutaj najpierw skierowano nas do łaźni. Pamiętam był początek lipca 1943 r. Będąc zamknięci w tej łaźni zostaliśmy poinformowani przez żołnierza Wermachtu (który znał język polski), że zostaniemy zagazowani. Widać, że był tym bardzo przejęty. Był dobry dla nas,gdyż jak w nocy miał wartę to otwierał okna aby dostarczyć świeżego powietrza.Po trzech dniach w oczekiwaniu na śmierć, zmieniono decyzję i umieszczono nas w barakach obozowych.
Przeprowadzono nastpną selekcję, mężczyzn i dzieci powyżej 14 roku życia umieszczono oddzielnie. Natomiast matki z małymi dziećmi w innych barakach.Nasze ubrania spakowaliśmy w worki, po czym wydano nam ubrania więzienne (pasiaki). Tak ubrani zostaliśmy skierowani do baraku na polu nr 5. Znajdował się na skraju i graniczył z polem, na którym były zgromadzone kobiety z dziećmi narodowości rosyjskiej i cygańskiej, od strony południowej znajdowały się baraki narodowości żydowskiej. Z kolei od strony północnej w odległości około 1,5 km. znajdowało się krematorium. Każdego ranka i wieczorem przeprowadzane były apele, na których to blokowi składali meldunki esesmankom o stanie osobowym baraku. Nasz barak był pod opieką Pań zatrudnionych przez Szwedzki Czerwony Krzyż.
Do jedzenia dostawaliśmy gotowane ziemniaki w mundurkach (często zgniłe), kapustę oraz kawałek chleba.
Dla małych dzieci raz w tygodniu przydzielano talerz zupy mlecznej z rozgniecionymi ziarnami owsa, po który w kolejce musiała stać mama. Jednak część matek nie zgłaszała się po zupę, gdyż ze względu na wycieńczenie organizmu nie były w stanie i nie miały sił stać w kolejce.
Pamiętam,że pod koniec lipca 1943 r .cały dzień pędzono do krematorium ludność narodowości żydowskiej . W tym czasie nasz barak był zamknięty i pilnowany by nikt z nas go nie opuścił, gdyż w ten sposób mógł dołączyć do kolumny żydowskiej. Po chwili z kominów krematorium zaczął unosić się czarny, cuchnący dym, który roznosił się po całym polu obozowym. Pod koniec lipca 1943 r. poinformowano nas, że idziemy do łaźni i na badania lekarskie. ,, A więc to koniec - idziemy do pieca".
Tylko taka myśl kłębiła nam się w głowach. Jednak były to przedwczesne obawy, gdyż po badaniach oznajmiono nam, że jesteśmy zdrowi i zostaniemy wywiezieni do III Rzeszy na przymusowe roboty. Uformowano nas w kolumnę, otoczono kordonem żołnierzy i pędzono do stacji kolejowej. Tutaj po raz pierwszy dostaliśmy kaszę jaglaną z mlekiem. Jednak mama piln
j
jaroń
Sam Nossol wspomina, jak jego vater rzykol po polsku. Ślonzok znou polski, ślonski, niemiecki, niekierzy i czeski cy morawski.
S
Stanik z rybnika
Lepiej czy gorzej :Śląsacy nie posługiwali się językiem Polskim tylko wlasnym Śląskim a Niemieccy wcale, tylko Polacy mieszkający na Śląsku którzy przyszli
za robotą , jak i puzniej nazwani Powstańcy Śląscy ,co musieli chodzić przymusowo do szkoły i to nazywali germanizacja , bo Polacy to byli 90% analfabeci na Śląsku." Lepiej czy gorzej" to był z pewnością jeden z Powstańców Śląskich co walił kolba do drzwi i wysiedlal biednych Górali z Żywca.
S
Stanik z rybnika
Dobrowolnie przystał na współpracę z nazistami naród Polski,!!! bo do dzisiaj nie można zatwierdzić prawnie narodu Śląskiego
Dziękuję panie Sandman za zatwierdzenie Slasakow jako naród Śląski.
Wróć na i.pl Portal i.pl