Nakładem Wydawnictwa Znak jesienią 2019 r. ukazała się ostatnia książka reżysera – autobiografia, którą pisał niemal do ostatnich dni życia. "Będzie skandal" to książka pełna nieznanych wcześniej anegdot (często bardzo pikantnych) o polskim środowisku filmowym.
Kazimierz Kutz ostatnie lata życia poświęcił na spisanie autobiografii. Odkrywa w niej swoje tajemnice, opowiadając o denaturacie pitym z aktorami na planie "Soli ziemi czarnej", o tym, jak zainspirował Jeremiego Przyborę do napisania piosenki, czy o pełnych szaleństwa wyjazdach do Wenecji w towarzystwie Andrzeja Wajdy i Elżbiety Czyżewskiej. Z odwagą opowiada, jak wyrwał się ze Śląska, jaką cenę zapłacił za swoje wybory i co dawało mu siłę w podążaniu własną artystyczną drogą.
Pisząc o ukochanym Śląsku czy środowisku artystycznym, wydobywa na jaw nieznane dotąd zjawiska i fakty. Z ironią i odwagą podsumowuje ponad 50 lat swojej pracy twórczej. Ta opowieść pozwala zrozumieć, na czym polegał fenomen reżysera.
Książka Kutza, pełna fascynujących wspomnień o początkach Łódzkiej Szkoły Filmowej i pierwszych głośnych filmach zrealizowanych przez jej absolwentów, jest także historią polskiej kinematografii. Opowiedzianą przez uczestnika tych wydarzeń z perspektywy bardzo prywatnej, obfitującą w skandale, anegdoty zza kulis i malownicze ekscesy obyczajowe.
Nie przegapcie
KAZIMIERZ KUTZ
"BĘDZIE SKANDAL"
ROZDZIAŁ I
Matka miała do mnie stosunek osobny. Uważała, że jestem jej jedynym udanym dzieckiem i cały czas się o mnie bała. Z czasem wszyscy przyzwyczaili się do tego, że na jej uczuciowym koncie zajmowałem pozycję luksusową.
Moja siostra strasznie kochała matkę, choć sama nie była przez nią kochana. W rodzinie istniała jakaś osobliwa tradycja, która pozbawiała matki miłości do córek. Babka też matki nie lubiła, podobnie jak dwóch pozostałych córek, za to wyraźnie wyróżniała chłopców. I ona, i moja matka uważały, że kobiety są czymś mniej udanym.
Chcąc nie chcąc, moja siostra pogodziła się z tym. Miała kłopoty z małżeństwem. Jakiś facet ją zostawił, wyszła za byle kogo i pomagała matce, opiekując się nią do ostatnich dni. Mnie też darzyła wielką miłością. Uważała, że jestem człowiekiem szczęśliwym, bo mi się udało, bo uciekłem ze śląskich familoków.
Z czasem matka i siostra zamieszkały w sąsiednich domach w Nowych Tychach, mieście sypialni, wymyślonym przez architektów od
zera, jak Nowa Huta. To było bardzo nowoczesne miasto, z nowymi drogami i komunikacją miejską. Sąsiadowało ze starymi Tychami, tymi z browarem, które stanowiły niegdyś dobra książęce. Osadzała się w nim na przykład młoda inteligencja techniczna, Ślązacy wyemancypowani i młodzi ludzie na dorobku.
Moi bliscy zamieszkali na jednym osiedlu. Pierwszy był starszy brat, który po powrocie z wojny został ślusarzem i dojeżdżał do pracy
w pewnej starej firmie w Burowcu, dzielnicy Szopienic. Ale w końcu wpadł na pomysł, by kupić sobie kawalerkę i się z tych podłych Szopienic wynieść. W perspektywie cała rodzina miała plan, że gdy ojciec skończy pracę na kolei, to wszyscy się tam przeniosą. Za starszym bratem przeniosła się więc siostra, potem matka.
Drugi brat pozostał w Gliwicach, gdzie ukończył Politechnikę. Został specjalistą od wysokich kominów, ale i tak był idiotą, bo choć
wykombinował bardzo wiele wynalazków, nic z tego nie miał. Oszukiwali go, zabierali mu te jego patenty, albowiem był naiwny.
Poza nim pozostali moi najbliżsi zamieszkali w trzech sąsiednich domach, rzecz jasna też w Tychach. I byli niesłychanie szczęśliwi,
albowiem doświadczyli cywilizacyjnego szoku: z familoka bez bieżącej wody i z wygódką na zewnątrz trafili do mieszkań z łazienkami. Żyli tam sobie wygodnie, nawzajem sobie pomagali i się odwiedzali.
Rodzinne Szopienice matka opuściła bez cienia żalu. Nazbyt się w familoku umordowała, by spoglądać za siebie.
Dzieciństwo wspominam jako śpiewanie z matką w chórze. Takie chóry powstawały przed wojną na całym Górnym Śląsku, na fali
euforii po przyłączeniu do Polski. Na nasze śpiewanie chodziliśmy dwa razy w tygodniu, do takiej dużej sali ze sceną.
Występowałem w chórze rewelersów i śpiewałem na użytek świąt religijnych. Gdy moja matka była młoda, a ja miałem ze trzy lata, na Śląsku był zwyczaj, że śpiewacy wyjeżdżali razem na weekendy do Jury Krakowskiej albo na Żywiecczyznę. Jeśli się wyjeżdżało w sobotę, to się zostawało na całą niedzielę, chodziło się po górach i śpiewało. Niejedno małżeństwo się na takich wyjazdach wykluło.
Ojciec też był aktywny, należał do Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, zresztą w „Sokole” się z matką poznali. Już jako czteroletni
facecik na gimnastykę tam chodziłem, bo ojciec, gdy jeszcze był młody, to z nami gimnastykę szwedzką uprawiał. Był wybitnym
gimnastykiem, w drążku wręcz znakomitym.
W dwunastotysięcznych może wtedy Szopienicach działało kilka klubów sportowych, w każdej dzielnicy był klub. A że rodziny były
wtedy wielodzietne, czasem taki klub składał się z dwóch rodzin. Na Rabie, gdzie mieszkała moja matka, działał klub „Kościuszko”. Między domami mieli swoje boisko, a rządziła tym interesem matrona z jednego z okolicznych szopienickich rodów. Była menedżerem i trenerem tego klubu. Na meczach siedziała obok bramki, zawzięcie dyrygując, pomstując i wrzeszcząc na tych swoich synów i zięciów, gdy źle grali, że kolacji nie dostaną. Po tych meczach urządzano wielkie pranie i cały klub na sznurach wisiał.
Boisko starego klubu, który nazywał się Vierundzwanzig, czyli dwadzieścia cztery – bo założono go w 1924 roku – otaczał wysoki
płot, bo chodziło im o to, żeby kibice bilety na mecze kupowali. Ale że to była najbiedniejsza dzielnica, jak był mecz, to wzdłuż tego
płotu faceci stali gębami do desek przylepieni i zaglądali przez szpary. Niektórzy mieli nawet drabinki, a inni własne dziury, przez które nikt inny meczu nie mógł oglądać.
Też przed wojną powstał osiedlowy klub przy hucie, który nazywał się Atlas. Bardzo porządne piłkarstwo. Raz w roku przyjeżdżał na
gościnny mecz z Atlasem Ruch Chorzów, któremu przez wiele lat kibicowałem. Piłka nożna była na Śląsku zabawą proletariacką, zajęciem dla bezrobotnych hutników i górników. Wszyscy grali. W Szopienicach każda dzielnica miała swoją reprezentację, więceśmy cały rok z rówieśnikami grali mecze i westki, czyli rewanże. Ponieważ byłem szybki, grałem jako prawy środkowy. Boisko znajdowało się na łące, potem z tego park zrobili. Kilkaset metrów dalej, przy ulicy, stał skromny hotelik. Kiedy na mecz przyjeżdżała jakaś zamiejscowa drużyna, to stacjonowała właśnie w nim.
Nasz plac do gry był przed tym boiskiem. Tuż za płotem panował STS, klub poważny. Czasem granie z nim źle się dla nas kończyło –
wszystko zależało od tego, kto komu dołożył i kto akurat wtedy w dzielnicy rządził. Gdy myśmy wygrywali, a oni rządzili, to ze złości
spuszczali nam wpierdol. Kto z nas mógł, wiał wtedy w straszliwym popłochu. Potem były mediacje, że już nigdy więcej, ale mijał jakiś czas i znowu było mordobicie.
Jeszcze przed wojną zapisałem się do zuchów, do młodzieży Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” i przykościelnego teatrzyku, bo
nauczycielka od religii namówiła mnie do wystąpienia w roli małego Jezusa Chrystusa. Wedle tradycji niemieckiej nauczycielki musiały być pannami. Moja była stara, siwa i bardzo oddana Bogu. Także wedle tradycji niemieckiej dzieci bito trzcinką. Za nieprzyzwoite słowo wyciągało się otwartą dłoń i ona siepała dziesięć razów. Za grzechy cięższe wypinało się tyłek i dostawało się wedle taryfy nauczyciela. Raz mały Wilimowski dostał nawet w dawno nie myte stopy.
Jezuska grałem w blond peruczce opadającej na ramiona ze złotą opaską na czole, gwiazdką nad głową i białych szatkach po kostki.
Gdy w otoczeniu sześciu aniołów wchodziłem na scenę, wszyscy klaskali, a gdy po nawróceniu Murzynka błogosławiłem jego i całą
ludzkość, ludzie płakali, niektórzy szlochali, i długo bili brawa. Bardzo lubiłem odgrywać Jezuska, bo za kulisami mogłem oglądać, jak
się moje aniołki rozbierały, a potem ubierały. Były o głowę wyższe i pączkowały im piersiątka. Dwóch matek nie było stać na majtki
dla córek. Patrzyłem na nie z zachwytem przez szparę w parawanie, odkryły mnie już po pierwszym przedstawieniu, ale tylko zachichotały: były bezczelnie swobodne i bezecne w swojej niewinności. Na zawsze zapamiętałem, jak w swoich anielskich szatkach siedziały na podłodze i naciągały białe skarpety na chude nogi. Ha! Miałem tu własne niebo i zabrałem je ze sobą w świat.
Tak więc doświadczenia teatralne zdobyłem bardzo wcześnie. I wcześnie zrozumiałem, jak wielką władzę nad ludźmi daje bycie
na scenie.
Zobaczcie koniecznie
Dasz radę na święta? Spróbuj
Jak wyprać kurtkę puchową?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?