NATO umie się bić, ale nie umie wygrywać wojen politycznych

Redakcja
Należy zastąpić pakt globalną organizacją militarną - pisze z kwatery głównej NATO w Brukseli Agaton Koziński

NATO znalazło się pod ścianą. A dokładniej - samo się pod nią postawiło. Sojusz powinien przypadającą na ten rok 60. rocznicę swego powstania obchodzić w aureoli najskuteczniejszej organizacji międzynarodowej świata. Zamiast tego jednak ciągle musi udowadniać, że pogłoski o jego śmierci są stanowczo przesadzone. Wszystko przez to, że wojska sojuszu ugrzęzły w Afganistanie. - Ta misja to był most za daleko. NATO nie powinno pchać się w tak skomplikowaną operację - uważa prof. Charles Kupchan, specjalista od wojskowości z Georgetown University.
Oczywiście, nikt jego słów nie potwierdza.

Oficjalna wersja brzmi następująco: NATO kwitnie, przeżywa swoje najlepsze lata. - A upadek muru berlińskiego to najlepszy dowód naszej skuteczności - podkreślał Anders Fogh Rasmussen, sekretarz generalny NATO, na specjalnym spotkaniu z polskimi dziennikarzami w kwaterze głównej sojuszu w Brukseli. Trudno, by szef nie chwalił własnej organizacji. Ale pobieżna analiza faktów potwierdza jego słowa. Do organizacji należy rekordowa liczba 28 państw położonych po obu stronach żelaznej kurtyny. Kolejka oczekujących na rozszerzenie jest dłuższa niż kiedykolwiek.

Na swoje konto NATO może zapisać udaną misję stabilizacyjną w Kosowie. Ale także ośmioletni pobyt w Afganistanie jest dowodem skuteczności sojuszu. Przecież to niezwykle trudna wojna, a mimo to nie słychać gwałtownych protestów na całym świecie wzywających do jej szybkiego zakończenia (a te głosy, które słychać, w żaden sposób nie mogą równać się z krytyką, jakiej poddana była wojna w Iraku). Dodatkowo 28 państw natowskich w Afganistanie wspiera 15 innych. Łącznie stacjonuje tam ponad 70 tys. żołnierzy wspieranych przez ponad 20 tys. osób personelu. Imponująco wyglądają także sumy zebrane na koncie, z którego ma być finansowane tworzenie afgańskiej armii. Od 2007 r. wpłacono na nie 245 mln euro, dzięki czemu udało się zapłacić za mundury i musztrę 87 tys. żołnierzy z Afganistanu.

Jednak w misji w Afganistanie jak w soczewce ogniskują się wszystkie problemy NATO. Przede wszystkim porównywanie jej z akcją w Kosowie nie jest do końca słuszne. Owszem, w obu tych sytuacjach motorem napędowym działań były Stany Zjednoczone. Waszyngton uznał, że najlepszym sposobem na wygaszenie ciągle iskrzącego bałkańskiego kotła będzie uniezależnienie Kosowa od Serbii - i po wielu perturbacjach doprowadził do tego, że dziś jest ono niezależnym państwem (choć uznawanym na razie tylko przez 63 państwa).

O ile jednak Biały Dom był spiritus movens całego przedsięwzięcia, to pamiętał, że unilateralizm w tej sytuacji się nie sprawdzi. I najpierw zaczął walczyć o zgodę Rady Bezpieczeństwa ONZ na wysłanie tam wojsk, a później zaczął budować koalicję państw skłonnych wysłać tam swoje oddziały. Ostatecznie w 1999 r. do Kosowa wysłano 50 tys. żołnierzy z 30 różnych państw - a całą operację swoją błękitną flagą firmowało NATO.

W Afganistanie było inaczej. Wysłanie wojsk do tego kraju od początku było idée fixe Donalda Rumsfelda, który uważał ten kraj za matecznik Al-Kaidy stojącej za zamachami z 11 września 2001 r. Dlatego już 7 października Amerykanie (wspierani przez Brytyjczyków) rozpoczęli bombardowania tego kraju. Chwilę potem komandosi w amerykańskich mundurach zaczęli przeczesywać afgańskie góry w poszukiwaniu Osamy bin Ladena. Biały Dom dopiero po wysłaniu tam oddziałów zaczął szukać międzynarodowego poparcia dla tej misji. Nie okazało się to trudne.

Już 20 grudnia Rada Bezpieczeństwa wydawała mandat wojskom NATO na interwencję w tym kraju. Na jego podstawie powołano do życia Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa (ISAF), które najpierw skupiły się na odbijaniu Afganistanu z rąk talibów, a następnie na utrzymaniu tam pokoju.
Misja stabilizacyjna trwa do dziś. Od roku 2003, w miarę jak USA coraz mocniej angażowały się w wojnę w Iraku, rola ISAF była w niej coraz większa. I do dziś, choć NATO bierze udział także w innych działaniach na całym świecie (m.in. cały czas jest w Kosowie, walczy z piratami u wybrzeży Somalii), to ona najbardziej rzutuje na opinie o nim.

Przede wszystkim dowodzi zależności sojuszu od USA. Wiadomo, że Pentagon ma większy budżet niż reszta państw należących do paktu razem wziętych. Wiadomo, że Stany Zjednoczone to największa potęga militarna naszych czasów. Wiadomo również, że bez Ameryki nie udałoby się Zachodowi pokonać ZSRR w zimnej wojnie i uchronić całej Europy od zalewu komunizmu. Ale mimo tej całej przewagi Waszyngtonu nad pozostałymi stolicami NATO powinno starać się zachować niezależność. Tymczasem sojusz nie miał wątpliwości, że należy wziąć udział w wojnie w Afganistanie, choć została ona jednostronnie rozpętana przez Biały Dom. Oczywiście, pobudki były szlachetne. W końcu cały świat był przerażony skalą zamachów terrorystycznych 11 września - a przecież naczelną rolą wszystkich przywódców świata jest zapewnić swym obywatelom poczucie bezpieczeństwa.

To wtedy NATO jedyny raz w swej historii odwołało się do swego artykułu 5, mówiącego, że atak na jednego członka sojuszu jest traktowany jak atak na wszystkich. Ale mimo bezspornej słuszności tych wszystkich decyzji nie można było pozwolić, by Amerykanie samodzielnie ruszali do ataku, a potem dołączać z dwumiesięcznym opóźnieniem. A później jeszcze zastępować ich, gdy trzeba wykonać najtrudniejsze zadanie - ustabilizować sytuację.

Właśnie te dwa momenty - decyzja o ataku na Afganistan oraz problemy z misją stabilizacyjną - przesądzają o niskich ocenach NATO dziś. Należy więc podkreślić z całą mocą: na takie oceny sojusz nie zasługuje. W końcu ze swych zadań polegających na zapewnieniu bezpieczeństwa wywiązuje się wzorowo. Dziś nikt, czy to dyktator wielkiego państwa, czy lokalny watażka, nie zaryzykuje konfliktu z sojuszem. Nawet Rosja w chwilach największego rozbudzenia imperialnego resentymentu nie zdecydowała się, by choć szturchnąć Litwę, Łotwę i Estonię - swą energię skupiła na Gruzji. A to niejedyna siła NATO. Działaniem w Kosowie pakt dowiódł, że radzi sobie też z uspokajaniem sytuacji w krajach pogrążonych w kryzysie.

Ale Afganistan to już inny kaliber działań. Tam nie wystarczy rozbić kilka grup talibów, by spacyfikować ten kraj. Tam trzeba stworzyć nowy system organizacji kraju. Tymczasem NATO od początku tego nie dostrzegało. Przyznał to zresztą jeden z najważniejszych w strukturach sojuszu generałów. W szczerej rozmowie (niestety z zastrzeżeniem "off the record") podczas spotkania w kwaterze głównej wymienił najważniejsze błędy popełnione podczas misji. Przede wszystkim zawiódł pomysł na stabilizację Afganistanu poprzez stworzenie skutecznej władzy centralnej.

Było to niewykonalne z dwóch przyczyn. Po pierwsze, Hamid Karzaj nie okazał się człowiekiem zdolnym do efektywnego rządzenia krajem z Kabulu. Po drugie, w Afganistanie tak naprawdę nigdy władza centralna nie istniała, także wprowadzenie takiej metody rządów w osiem lat było niemożnością. Nikt natomiast przez lata nie próbował odbudować sprawnie działających struktur władzy lokalnej. Kolejnym poważnym błędem był brak zaplecza w postaci policji czy żandarmerii. Siły ISAF wygrywały zdecydowaną większość potyczek z talibami. Ale po ich rozgromieniu wracały do swoich baz, a na miejscu brakowało ludzi, którzy byliby w stanie utrzymać spokój na raz przechwyconym terenie. Nic więc dziwnego, że kolejne triumfy wojsk NATO okazywały się jedynie zwycięstwami pyrrusowymi - w żaden sposób nie przybliżały kraju do ostatecznego zakończenia działań wojskowych.

Zresztą lista błędów popełnionych przez NATO w Afganistanie była dłuższa - wymieniłem tylko te najpoważniejsze. Nie ma sensu jej wydłużać, bo tak naprawdę wszystkie te wpadki mają jeden wspólny mianownik: NATO nie nadaje się do działań państwowotwórczych. - Właśnie dlatego nie powinno tak bardzo angażować się w Afganistanie. Sojusz umie rozbić oddziały talibów. Ale tworzenie nowego ładu politycznego przekracza jego kompetencje - podkreśla prof. Kupchan. Boleśnie widoczne jest to, gdy obserwuje się, jak przebiega proces budowy armii Afganistanu. W tym kraju mieszka 2,8 mln mężczyzn w wieku poborowym, tymczasem cały czas nie udało się zmobilizować pod narodowy sztandar nawet 100 tys. NATO liczy, że do 2013 r. będzie w niej 240 tys. przeszkolonych żołnierzy. By tak się jednak stało, co miesiąc trzeba pozyskiwać przynajmniej 3 tys. nowych rekrutów - tymczasem nie udaje się przyciągnąć więcej niż 2 tys. To najlepszy dowód na brak zaufania wobec sił NATO.

To nie dziwi - w końcu żołnierze nie są po to, by wzbudzać zaufanie, tylko po to, by pokonać wroga. Dziwi natomiast, że dowódcy sojuszu nie są tego świadomi i zdecydowali się tak mocno zaangażować w Afganistanie. Wytłumaczenie tego może być tylko jedno: od upadku ZSRR NATO nie ma tak naprawdę pomysłu na siebie i po omacku szuka nowych zadań. Stąd pomysł na nation building w Afganistanie. Jakby zapominając, że tego typu działania znajdują się (a przynajmniej powinny znajdować) w gestii ONZ.

A jaka powinna być rola NATO dziś? Dokładnie taka, jaka była podczas zimnej wojny - zapewnianie życia nam wszystkim w bezpiecznym świecie bez wojen. Udało się to świetnie w Europie i Ameryce Północnej, czyli w państwach związanych paktem północnoatlantyckim. Czemu tego systemu nie rozciągnąć na cały świat? Czy przyjęcie do NATO takich krajów jak Australia, Japonia czy choćby RPA wiąże się z dużym ryzykiem wciągnięcia sojuszu w wojnę? Wydaje się, że nie - ale sojusz nie podziela tego sposobu myślenia. W Brukseli ciągle myśli się w archaicznych kategoriach XX wieku. Z całą mocą podkreśla to nawet sekretarz generalny. - Artykuł 10 mówi wyraźnie, że członkami NATO mogą być tylko kraje europejskie oraz dwa państwa Ameryki Północnej - przypomniał Rasmussen na spotkaniu z dziennikarzami. Mówił to wolno, wyraźnie i na jego twarzy nie widać było jakiejkolwiek wątpliwości świadczącej o tym, że myśli o zmianie tego porządku rzeczy.

Właśnie tu jest pies pogrzebany. Rasmussen zdaje się nie dostrzegać podstawowej kwestii. NATO to nie tylko wojsko, czyli hard power, ale także soft power - miękka siła działająca na innych przykładem. Polska wstąpiła do sojuszu w dużej mierze dlatego, że chcieliśmy być tacy sami, jak państwa do niej już należące. Dokładnie te same argumenty mogłyby podziałać na sąsiadów Japonii czy RPA. A rozpoczęcie z nimi rozmów członkowskich pozwoliłoby narzucać im zachodnie standardy, przede wszystkim zasadę życia w pokoju, demokracji i przestrzegania praw człowieka. Osiągnięcie tego byłoby największym sukcesem sojuszu.

"Największym osiągnięciem jest pokonać wroga bez walki" - pisał wybitny generał Sun Tzu w swojej słynnej "Sztuce wojny". Szkoda, że Rasmussen tego nie czytał. Inaczej rozwiązałby NATO, a w jego miejsce powołał nową organizację militarną, do której wstęp miałby cały świat.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl